Chory Bachus zstąpił z obrazów Cavaraggia i wyrecytował obelżywy wiersz – skłoniwszy się publiczności jak gdyby rzucał obelgę – ale teraz jego słowa były znów słodkie jak letnie wino.
"Byłby z ciebie dumny". Zaśmiała się tylko, szczerze ubawiona słowami Baldwina: cichy śmiech Lorraine niósł się po powierzchni wody niczym pieśń najad, a oczy rozbłysły wesołością niby diamenty – niegdyś zdobiące napierśniki rycerzy, którzy utonęli w domenie Ondyny, próbując zdobyć jej względy, teraz – porzucone w jeziornym mule. Musiała się śmiać, żeby się nie rozpłakać. Ty gówniarzu, pomyślała, oscylując między skrajnościami jak suita Ravela, ty bezczelny gówniarzu. Dlaczego przywoływał teraz to imię, to, które zawsze wisiało między nimi niewypowiedziane? Czy sam nie kpił przed chwilą z nietrwałości imperium wielkiego władcy, z jego dumy, która okazała się niczym w obliczu nieuchronności czasu? Czym niby różnił się Ozymandiasz od...? Śmiech zamarł jej na ustach. Czym była ta pochwała? "Wrakiem, rozległym i nagim" – odpowiedziała sama sobie, cytując kolejne wersety utworu, które zawsze już miały rozbrzmiewać w jej umyśle głosem Baldwina – "piaskiem bielejącym na bezkresie"?
Nie protestowała, kiedy znienacka ją podniósł, aby przenieść przez płytką wodę. Wybaczała mu jego chłopięce porywy ze spokojną wyrozumiałością. Zaplotła ręce na szyi Baldwina, bez słowa przycisnąwszy do siebie kwiaty. Pogładziła czule płatki kielichów lilii i główki róż, ale nie czuła ich zapachu – otaczała ją fantomowa woń hiacyntów. Twarz na powrót wygładziła obojętnością. "Byłby z ciebie dumny". Nigdy w to nie wątpiła, chociaż nie byłaby w stanie wyjaśnić tego Baldwinowi. Nie lubiła być okrutna. Serce zresztą drgnęło jej w piersi, gdy dotarło do niej znaczenie słów kuzyna: poczuła coś na kształt szczęścia, kiedy powiedział to na głos, nieważne, jaka intencja stała za jego zachowaniem – w ich rodzinie za niewinnym uśmiechem mogła przecież kryć się groźba. Chciała odwdzięczyć się podobnymi słowami, ale czy gdyby padły z jej ust, byłyby wystarczające? Nagle zrobiło jej się go żal. "Byłby z ciebie dumny". Nie potrzebowała tych słów – nie tak, jak potrzebował ich Baldwin.
– Ja również jestem z ciebie dumna. – W końcu na niego spojrzała: krótko, wymownie. Uśmiechnęła się dopiero, gdy znaleźli się w otoczeniu bliskich.
– Calanthe, maleńka, cały czas patrzyłam na ciebie i na Eden ze sceny, serce mi rosło, że jesteście tutaj. – Zwróciła sie bezpośrednio do dziewczyny, choć objęła swym spojrzeniem także Desmonda, przesuwając kontrolnie wzrokiem po jego twarzy: nie przepadał za publicznymi uroczystościami, a jednak, pojawił się tutaj razem z resztą rodziny i prezentował wyjątkowo szykownie. – Wyglądasz zjawiskowo... – Uśmiech wesoło zadrgał Lorraine na ustach, kiedy odgarnęła delikatnie pojedyncze pasmo włosów z twarzy młodszej kuzynki. Tak. Teraz wyglądała idealnie. Jak z obrazka. Nie spojrzała jeszcze w stronę wernisażu – nie musiała – wiedziała, co tam zobaczy. – ...ale obawiam się, że nie tak zjawiskowo jak Desmond i jego uszy. Kochany, czy powiększyłeś je specjalnie, żeby lepiej słyszeć występ mój i Oleandra? – Lorraine westchnęła, udając rozmarzenie: wbrew pozorom, niewiele było w jej słowach złośliwości, droczyła się tylko. Gdyby chciała być złośliwa, spytałaby, czy razem z nowymi uszami sprawił sobie lepszy słuch, bo wydawał się go pozbawiony w trakcie wspólnych lekcji.