Będę pamiętać kiedy prosili.
- I kiedy pomocy im nie odmówiono.- Odpowiedziała seniorce, zniżając głos do tego samego scenicznego szeptu. Oglądana z bliska, makieta była nawet… ładna. Pewnie usłyszy później o jej mankamentach, ale teraz mogła cieszyć nią oko. Zwłaszcza, że z każdym kolejnym datkiem rosła o kolejne elementy.
Lorien lubiła uważać się za człowieka, którego szalenie trudno zdekoncentrować. Czy była to prawda? Nie. Czasem wystarczyło, że ktoś błysnął złotym drobiazgiem przed jej nosem, żeby straciła zainteresowanie wszystkim innym. A czasami mogło to być coś tak trywialnego jak deser.
Nie mogła nie uśmiechnąć się na widok Anthony’ego. Skłoniła w odpowiedzi na przywitanie głową i przyjęła wdzięcznie talerzyk.
Wbiła widelczyk w ciasto, niczym mugolski chirurg metodycznie rozdzielając każdą kolejną warstwę.
Złote ozdoby od lukru.
Lukier od czekolady.
Czekoladę od masy.
Masę od biszkopta.
Biszkopt od kolejnej masy.
I… nic. Żadnej, najmniejszej wisienki.
Przesunęła się bliżej Aarona tylko po to, żeby zrobić Anthony’emu miejsce. Skoro tak bardzo chciał się umościć przy babci, kim była, żeby mu tego zabraniać.
Wsparła się ostrożnie ramieniem o ramię aurora, pilnując, żeby rzecz nie wydała się przesadnie skandaliczna.
- Antonio, amico mio, nie przeżyłbyś dnia jako świadek koronny. Musielibyśmy Cię ukryć przed całym światem, zmienić ci imię, nazwisko i umieścić na jakiejś farmie w Irlandii. - Pokręciła głową, ale wzroku od wybebeszonego kawałka tortu nie odrywała, rozczarowana faktem, że owoców nie znalazła. Może ich w ogóle w cieście nie było, a może jej się trafił taki felerny kawałek. Tak czy inaczej chwilę pani Mulciber zajęło ogarnięcie, że ktoś do niej znowu mówi.
Zamrugała gwałtownie, ściągnięta myślami na ziemię.
Nie ktoś, a Hiacynt (nie, nie ten kwiatek)... Oleander! Podniosła uważne spojrzenie na młodzieńca, lustrując go na tyle na ile była w stanie bez zadzierania głowy. Puściła mimo uszu komplement o kreacji. Ale cała reszta… O to ją bardzo zainteresowało.
Hannibal… Hannibal… Mogłaby przysiąc, że już dzisiaj słyszała to imię. Czytała je w broszurze przed przedstawieniem, to na pewno; ale tam wymienili absolutnie wszystkich. Od aktorów odgrywających główne role, po tancerzy i pomocy na scenie. Urokliwa tancerka… Były dwie. Świetnie. Ale nie dała po sobie pokazać niewiedzy.
Z pomocą przyszła Philomena, . Ach. Merlin. Hannibal = biczujący się chłopaczyna.
- Oto i nasz akt oskarżenia, poszkodowany i oskarżony, podani jak na srebrnym talerzyku.- Mówiąc o talerzyku, oddała Aaronowi swój własny. Otrzepała ostrożnie palce z okruszków biszkopta, który przykleił się do rękawiczek.
Oleander wyglądał na szalenie nieszczęśliwego. Prawie ją to wzruszyło.
Spojrzała w stronę ministerialnego stołu przy którym owy Hannibal się znajdował. Podobnie jak i sama Ministra Magii, ciocia Samantha i Robert Wpuszczę-Mugoli-do-Atrium-Co-może-pójść-nie-tak Crouch. Nie chciała się tam pakować bez powodu.
- Myślę Oleanderze, że powinniśmy się przejść.- Odpowiedziała miękko. Nie, nie zamierzała tam podchodzić. Na pewno nie zamierzała konfrontować się z dzieckiem, o to że sprawił przykrość drugiemu dziecku. Ale było w młodym Crouch'u coś rozczulającego. Aż żal patrzeć jak się dąsał.- Opowiesz mi trochę więcej o tym wspaniałym teatrze. I panu Selwynie.