• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[Jesień 72, 30.09 Ekstaza Merlina - impreza towarzyska]

[Jesień 72, 30.09 Ekstaza Merlina - impreza towarzyska]
Czarodziejska legenda
O! from what power hast thou this powerful might,
With insufficiency my heart to sway?
Przed dwoma tysiącami lat niewielkie irlandzkie miasteczko Waterford spłynęło krwią okrutnego męża i bezdusznego ojca kobiety, która zbyt wiele wycierpiała z ich rąk. Upiorzyca gnana nienawiścią i pragnieniem zemsty, przez lata dotkliwie karała wiarołomnych kochanków i mężów, aż zasnęła w swym rodzinnym grobowcu. Mieszkańcy co roku w rocznicę jej zgonu kładą na ciężkiej marmurowej płycie krypty rytualny kamień, który ma zapewnić im bezpieczeństwo. Ze szczątkowych zapisków etnologów i lokalnych pieśni, można wywnioskować, że kobieta była użytkowniczką magii. Czy znajdzie się śmiałek, który zdecyduje się zdjąć kamień i pocałunkiem obudzić bladolicą śniącą o ustach czerwonych jak krew?

Dearg Dur
#1
11.08.2025, 18:47  ✶  
30.09.1972

The Globe - Sala Główna

[Obrazek: la-scala-1140x420.png]

Nie minął miesiąc. Dla jednych stanowczo za szybko, dla innych zdecydowanie zbyt późno. A jednak! Na ulicach Londyńskich, pośród ludzi oceniających straty i tych, którzy porządkowali obejścia, które przetrwały rychło pojawiły się długo wyczekiwanej sztuki. Jubieluszowe podniesienie kurtyny, wspaniała i kontrowersyjna Ekstaza Merlina znów miała zagościć na deskach teatru The Globe, największego ośrodka kultury angielskiej społeczności wiedźm i czarodziejów.

Wyczekiwana premiera, przeniesiona z powodu pożogi, teraz miała podwójne znaczenie - miała na nowo ruszyć kołem zamachowym życia w mieście, taka idea przynajmniej przyświecała zarówno organizatorom jak i wykonawcom. Od tego spektaklu miały być kolejne i kolejne, ale ten był wyjątkowy. Publiczność zebrana w Sali Głównej teatru The Globe niecierpliwiła się, szumy rozmów, trzepoty wachlarzy, rozbłyski szkieł magicznych lornetek pozwalających z loży i dalszych siedzeń dopatrzeć każdy szczegół...

Uwadze wielu nie uszedł fakt, że w loży prezydialnej pośród licznej galowo wystrojonej ochrony, obok dyrektora Selwyna i jego szacownej małżonki zasiadała sama Ministra Magii wraz ze swoją przyjaciółką Samanthą Crouch. Przez niektórych rozpoznawana była również autorka sztuki Anemone Selwyn - uśmiechająca się szczwanie staruszka, która miast błyszczących tiuli wybrała do ubrania w pozornie nudną granatową szatę i szary szal staruszka. Szczególnie pomagał w tym program rozdawany na wejściu. Z powodu kryzysu liczył sobie mniej stron niż zwykle, wciąż jednak pozostał piękny w swojej istocie, zdobiony obficie obrazami Lyssy Dolohov - autorki plakatów i anturażu zbliżającego się niechybnie bankietu. Każdy kto miał ów biuletyn mógł jeszcze przed sztuką pobieżnie zapoznać się z jej treścią, choć co starsi czarodzieje pamiętali jej pierwsze wykonanie sprzed półwiecza. Dziś jednak mieli szansę zobaczyć zupełnie nową, uwspółcześnioną wersję swojego ulubionego dzieła.

W końcu światło gaśnie, zostaje podświetlona tylko scena, znad odsłoniętego orkiestron unosi się niewielka łuna. Wraz z pierwszymi tonami fortepianu kurtyna opada na kilka cali i podnosi się, by ukazać pierwszą scenę...

Ekstaza Merlina rozpoczyna się wraz ze starym Merlinem na łożu śmierci, który w przedśmiertelnych majakach na nowo przeżywa swoje życie od momentu przydzielenia go w Hogwarcie do domu Slytherina. Od samego początku zostaje nakreślony konflikt między osobistymi aspiracjami i pasjami do zgłębiania tajemnic magii, a obowiązkiem wobec rodziny - zgodnemu z tradycjami przejęciu schedy po ojcu oraz ożenku. W jego posępnym ale zachęcającym do osiągania wielkości nauczycielu niektórzy dopatrują samego Salazara Slytherina, który zdaje się nie dostrzegać przemykającej na drugim planie milczącej kobiety w pomarańczowej sukni - Ekstazy. Jej ruch, dotyk przydaje młodzieńcowi inspiracji myśli i energii. Duch ciągnie go do pomocy innym, do pracy nad zaklęciami, które wpływają na całe miasta, aż wreszcie prowadzi go na Dwór Króla Artura. Tam Merlin spotyka Morganę Le Fay, której towarzyszy milczący cień w czerni: Ambicja. Spiski Morgany szybko zostają odkryte, Merlin staje z nią do magicznego pojedynku zwizualizowanego przez walkę dwóch tancerek, ale rozproszony wypominaniem mu przez przeciwniczkę przeszłości i zaplanowanej przez ojca przyszłości przegrywa w akompaniamencie rechotu zwycięskiej Morgany.
Merlin jest zrozpaczony, nie wie co robić, kim jest i jaką drogą ma podążać. Samotnie w swojej komnacie dokonuje aktu samobiczowanie, który przerywa dopiero jego Ekstaza. Merlin patrzy na nią i już wie co robić – musi się oddać jej w całości, aby osiągnąć pełnię swoich możliwości. Po pojednaniu z wewnętrzną energią, zrywa z wygodnym życiem, które gwarantowałoby mu intratne zaślubiny. Ojciec widząc jego determinację udziela mu swojego błogosławieństwa, symbolicznie oddając dziecko, jako podległe teraz społeczności, a nie jemu.
Merlin w euforii i z nową energią odnajduje Morganę i domaga się rewanżu. Czarownicy walczą. Ekstaza i próżna Ambicja walczą wraz z nimi w szalonym tańcu na życie i śmierć. W końcu czarodziej triumfuje, wygłaszając nad ciałem przeciwniczki finałowy monolog, by w uśmiechu ułożyć się na łożu, w klamrze wobec pierwszej sceny i nim ostatni raz zamknie oczy poczuć na czole pocałunek Ekstazy, sile, która doprowadziła go do wielkości.

Następne podsumowanie, które przeniesie wszystkich na bankiet będzie miało miejsce 16.08 w sobotę.

W pierwszej turze eventu pierwszeństwo ma trójka wykonawców. Dopiero po trzech pierwszych postach każdy z widzów będzie miał szansę napisać swoje doświadczenia i odczucia mające miejsce w trakcie spektaklu oraz oklaski po tym jak opadła kurtyna.
  • w tej turze - na drodze wyjątku - nie obowiązuje limit 500 słów ale każdy ma możliwość napisania tylko jednego posta
  • w lożach może znajdować się od 2 do 8 osób,
  • wszelkie rozmowy wewnątrz loży proszę przewidzieć na wątki prywatne
  • aby udział w Ekstazie liczył się do odznaki Nie śpimy, bawimy się potrzebne jest napisanie jednej pełnej sesji wokół wydarzenia - w tym wątki w lożach i inne "prywatne", jeśli nie udał się komuś w wątku głównym zdobyć 1500 słów.
Diva
I felt my heart crack -
slowly like a pomegranate,
spilling its seeds.
Burza czarno-srebrnych loków, blade lico, gwiazdozbiory piegów. Oleander jest młodym mężczyzną o 183 centymetrach wzrostu i nienagannej posturze. Jego oczy zmieniają kolor w zależności od nastroju, dnia, pogody, miesiąca - lawiruje pomiędzy odcieniami z pomocą metamorfomagii. Dłonie ma smukłe, palce długie. Nosi biżuterię i kolczyki, ale zazwyczaj tylko wieczorami bądź na występy. Gustuje w perłach, złocie i szafirach. Na pierwszy rzut oka uśmiechnięty, pełny życia i pasji młody człowiek, który nie stroni od tłumów i rozgłosu.

Oleander Crouch
#2
11.08.2025, 19:20  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 11.08.2025, 20:14 przez Oleander Crouch.)  
Playlista do przesłuchania.

Pierwsze dźwięki zamknęły sale w nastrojowym półmroku nieznanego; muzyka nakreślała historię, bo nie grano jej tego wieczora tylko na instrumentach, ale też odpowiednich strunach i klawiszach emocji widowni. Odsłonięta orkiestra prezentowała się oczom widza, który mógł śledzić losy muzyki nie tylko uszami, ale też oczyma. Stawiało to muzykę w istotnym punkcie przedstawienia, była ona nieoderwalną częścią ambientu, ale też motywem przewodnim co ważniejszych postaci, by naprowadzić emocje widza na odpowiednie podtony własnej ekstazy.

Zanim do pierwszych paru nut zagranych z klucza basowego dołączyła złożoność kolejnych, niskie drgania opanowały rozpiętość sali utworem, wtargnęły w nawet najskrytsze zakamarki; dla odmiany od rzeczywistości, nie dyskryminowały, pozwalały zanurzyć się w atmosferze wspomnień i melancholii nawet tym, którym przyszło zasiąść w najbardziej zasłoniętych miejscach.

Sam Oleander grał utwór inspirowanym koncertem fortepianowym Rachmaninowa, otoczony orkiestrą, bezwstydnie, bo już prawie na samym początku, wkomponował w spektakl swój występ solowy, przechodzący w ‘konwersację’ reszty instrumentów, z klawiszami. Do wiodącego fortepianu, wraz z rozwojem historii i opanowania sceny przez przedśmiertne wizje Merlina, dołączały kolejne instrumenty. Orkiestra prowadziła historię równie czujnie, co aktorzy odgrywający swoje role, sam Oleander nie stroniłby od stwierdzenia, że to muzyka nakreślała kolejne akty, że dzięki niej sztuka zachowywała swą płynność. Gdy dłonie na klawiszach przyspieszały, zaraz podążała za nimi reszta instrumentów, w odpowiedzi, jakoby walce, tej samej, którą na scenie odbywał główny bohater – rozerwany pomiędzy obowiązkiem, a własną satysfakcją i pragnieniami. Do barwy dźwięków wkrada się pomarańcz Ekstazy, zdawała się drążyć swą własną drogę przemykając po klawiszach fortepianu, tak samo zwinnie, jak dłonie muzyka; barwa kojarzona z zazdrością, tak też została przez Oleandra poprowadzona. Wykorzystał uczucie, które sam doskonale znał, by oddać idącą wraz z nią całą gamę emocji. Przedzierająca się przez mocny front powinności, nie poddająca w swej tanecznej batalii pomarańczowa Ekstaza, nie mogła stronić od zazdrości, inaczej w ogóle nie byłoby jej na scenie. Muzyka opowiadała historię sięgania wewnątrz siebie, ale też odnajdywania w tym satysfakcji, przez ból i wybieranie trudniejszych, wiodących po stromych zboczach ścieżek, prowadzących na dwory królewskie; wydawać by się mogło, zwieńczenie wysiłków.

Pod osłoną półmroku, Oleander przemknął między muzykami, oddalając się od fortepianu, podążył sobie tylko znaną droga krętych korytarzy The Globe, pozwalając baletowym krokom i orkiestrze z nutami bliskimi Manfredowi Czajkowskiego, by pojawić się w dwuosobowej loży, w której miał doglądać kolejnych zmagań orkiestry.

Dwór Króla Arthura tonął w podniosłości trąb, ale nie oszczędzono mu filuterności fletu. Złożoność uwertury wygrywała rytmiczną historię, przedstawiając widzom kolejną, istotną część spektaklu; niema ambicja napierała na uszy instrumentami dętymi, pociągała za zmysły płynną czernią smyczków, krążyła wokół przesmykującej się w powinności, pomarańczu esktazy, a jednocześnie próbowała przykryć ją płachtą nocy, jak to ciemne barwy mają w zwyczaju.

Uwertura, tak jak obowiązek głównego bohatera, przeplatała się intensywnie bujając głowę w rytmiczności tańca kolejnych scen baletowych, by nasilić się w swojej kulminacji, gdy bicz uderza o zrozpaczone plecy. I w końcu dokonuje się: Merlin i jego Ekstaza są jednością, tak jak tematy muzyczne, splatają się ciasno. Gdy tancerze w końcu zamierają, sala tonie w spokojnych dźwiękach smyczków, głowy widowni przechylają się w zrozumieniu bądź emocjonalnej uldze.


Spokój jest chwilowy, zaraz na tapete wchodzi znów walka dwóch żywiołów, Morgana i Merlin w pełni sił, w swej tańczącej ekstazie; choć podprogowo wydaje się podbijać napięcie, znajdując w walce przyjemność, przerywa cierpienie i wyzwala niepojętą dotychczas siłę; razem są niepokonani, mogą przezwyciężyć przeciwności losu, które rysowały się pędzlem niezdobytego szczytu. W mocnym doznaniu, przebijające się przez szybkie skrzypce wiolonczele, określają przychodzące zrozumienie - bez siebie nie osiągną satysfakcji, będą się błąkać wśród meandrów spokojnie przygrywanej muzyki; czerń i pomarańcz ścierają się ze sobą, ten drugi w pełni sił, w rozkwicie, już nie jako wiodąca zazdrością, skrywana w odmętach umysłu sprośna tajemnica. Dopełnia się najistotniejsze, satysfakcja bierze górę, Ekstaza triumfuje, tańczy z Merlinem i pozwala mu w końcu w pełni poczuć, jak to jest być całością.


I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie drobna, przekręcona nuta, na którą siedzący już w loży Oleander skrzywił się, widocznie, wręcz wzdrygnął, co zapewne odczuwalne było przez siedzącego obok Desmonda. Przewrócił oczyma, acz zaraz oparł głowę na dłoni, przyglądając się reszcie spektaklu.
– Nie obeszłoby się bez choć jednej nuty fałszu – mruknął tylko, odpowiednio cicho, bo choć mieli wystarczająco prywatności, nie lekceważył siły wibracji, które mógł do pomieszczenia wnieść głos.

Zwieńczenie historii utonęło w fanfarach złączonych ze sobą instrumentów, w mnogości ich dźwięków napierających na uszy, aby ustąpić prostocie fletu i skrzypiec, które wraz z uśmiechem na twarzy Merlina, zapowiedziały opadającą kurtynę i nadchodzące po niej, w rozjaśnionej już blaskiem końca sali, oklaski.



“Why can't I try on different lives, like dresses, to see which one fits best?”
♦♦♦
Czarodziej

Mathilda Quirrell
#3
11.08.2025, 19:25  ✶  
A wraz z kolejnymi słowami Morgany rozbrzmiał dźwięk dzwoneczków, a za nimi długa cisza. Powietrze w swym głuchym milczeniu zdawało się zadrżeć, a zza pleców kobiety wyłoniła się sylwetka. Odziana w suknie, która zdawała się być uszyta z kruczoczarnych piór. Na jej głowie dumnie spoczywała tiara. Jej skóra lśniła bladością księżyca, połyskując niczym diamenty, a błękitne spojrzenie wyostrzyło się pod przydymionymi powiekami, bijąc chłodem, determinacją i nienawiścią.
Quirrell jako ucieleśnienie Ambicji stała za deklamującą swoje niecne zamiary Morganą, reagując na każdy jej ruch, który powtarzała, wydłużała własnymi dłońmi i wysmuklała własną gracją - niczym zbyt idealny cień, który jawnie kpił z niezgrabności swej pani, która przecie daleka była do ideału. Każdy, nawet najmniejszy ruch ociekał gracją, tulił się do elegancji - każde najdrobniejsze skinienie ocierało się o perfekcję.
I gdy Morgana podążyła wzdłuż własnej pracowni, jej cień pozostał niewzruszony. Quirrell nie podążyła za nią. Jej dłonie powoli z wdziękiem uniosły się ku górze, a nadgarstki delikatnie otarły się o siebie.
W myślach wyliczała każdą chwilę i każdą niesprawiedliwość, to jak ciężko musiała pracować, to jak niewielu w nią wierzyło, gdy naprawdę tego potrzebowała.
To jak uroczym uśmiechem maskowała skrytą nienawiść czy wręcz obrzydzenie do ludzi takich jak jej odwieczna rywalka.
Z gracją wykonała uskok ze szpagatem jakoby nic nie ważyła, jakoby była zbyt eteryczna mimo swej fizycznej sylwetki, lądując lekko niczym splamiony popiołem płatek śniegu, zaczynając wirować jak gdyby ten został porwany gwałtownie przez wiatr, aktywując ukryte mechanizmy.
Quirrell wirowała tak, jakby każdy obrót był uderzeniem serca, które od lat biło na przekór wszystkim, a które nie zamierzało się zatrzymać. Jakby chciała zerwać każdy łańcuch, który przez lata ją krępował, a z każdym takim  obrotem jej ręce zaczęły pokrywać kruczoczarne pióra.
Pierwszy obrót niósł determinację - hartowaną w  latach biedy i sprzeciwu, gdy każdy krok na scenie był zdobyty wbrew światu. Drugi lśnił wręcz niezdrową ambicją, wykuwaną w samotnych salach bez oklasków widowni, pustych korytarzach i dormitorium, gdy powtarzała z uporem maniaka każdego dnia tego czego nauczyła się na letnich kursach. Trzeci pulsował ciężarem lat wyrzeczeń, krwią i przelanymi łzami - a pióra na jej rękach stawały się coraz gęstsze i cięższe, układając się w skrzydła. Wyrastały one z gniewu i dumy, a każde pióro szeptało “Nie jesteś lepsza, tylko miałaś łatwiej”. Każdy obrót zdawał się rozcinać powietrze, jakoby miał udowodnić, że na scenie przywileje nie mają znaczenia.
Dziewczyna zatrzymała się, unosząc dłonie ku górze niczym nastroszony kruk, tym samym eksponując majestatyczne skrzydła. Obróciła się po raz ostatni, uskoczyła lądując tuż za plecami Morgany, rozpościerając kruczoczarne skrzydła tuż za nią - jakby te były jej nierozerwalną częścią i ciężarem, który jedynie nieliczni są w stanie udźwignąć, nie padając na kolana. Dzwoneczki zabrzmiały po raz ostatni, skrzydła się rozprysły, a Quirrell zniknęła pochłonięta przez cień.

inspiracja

lover, not a fighter
175 cm wzrostu (na scenie wydawał się wyższy!) Pełna emocji twarz. Ciemne oczy i włosy, które zwykle pozostają w nieładzie. Goli się na gładko. Szczupły, ale umięśniony - zawodowy tancerz. Strój modny wśród mugolskiej młodzieży, czasami zgoła ekstrawagancki.

Hannibal Selwyn
#4
11.08.2025, 19:34  ✶  

Hannibal został sam w kręgu światła na scenie. Pełna widownia się nie liczyła, podobnie jak koledzy za kulisami. Przecież wobec swoich porażek każdy i tak staje zawsze sam. Wsparty charakteryzacją i metamorfomagią rodowej toaletki, ubrany na biało, niczym oblubienica, wyglądał na jeszcze młodszego, jeszcze bardziej niewinnego. Osunął się w swoją rolę.
Głębiej.
Zawiódł społeczeństwo, zawiódł swoją rodzinę i nawet Tę, która od początku była przy nim.
A ból oczyszczał. I był w zasięgu ręki.
Pewne winy mogła zmyć tylko krew.

Podniósł bicz, prezentując go widowni, na którą nie patrzył, uspokajający ciężar w dłoni, bliskość odkupienia.
wybaczcie mi wybaczcie mi wybacz mi
Nabrał powietrza, głośno, teatralnie, wdech poniósł się po sali. Wypuścił je powoli, jego ramiona opadły z tym drżącym wydechem, młody aktor przeistoczony kompletnie w odgrywaną postać. Osamotniony, zagubiony i przegrany.
Głębiej.
Z namaszczeniem wziął zamach i uderzył ponad własnym ramieniem. Zakończone supełkami sznury smagnęły go w plecy.

Raz.
Były na tyle miękkie, by nie uszkodzić skóry i zaklęte w taki sposób, by po uderzeniu uwalniać trochę magicznej krwi - cała widownia mogła zobaczyć pierwsze czerwone ślady, które pojawiły się na grzbiecie biczowanego. Hannibal Merlin wzdrygnął się i sapnął jak ktoś, kogo realnie uderzono.
Drugie uderzenie było łatwiejsze. Więcej. Potrzebował więcej. Jego obolała dusza domagała się, by ciało dorównało jej w bólu.
Dwa.
Gwałtowny wdech, kolejne krople krwi wsiąkające w koszulę, zaklętą tak, by rozmakać i rozpadać się pod wpływem wilgoci. Czy jego cierpienie jest wystarczające?
Trzy.
Kiedy tym razem szarpnął się, to była jedynie odruchowa reakcja ciała, bo Merlin był pogodzony, nawet wdzięczny. Jego mimowolny, złamany jęk był jak modlitwa.
Jeszcze i jeszcze, kolejne ciosy, punktowane coraz to bardziej rozpaczliwymi - euforycznymi - odgłosami.
Uwolniony od woli, od myśli, od odpowiedzialności, pusty i dziewiczy, dla swej Muzy, by postąpiła z nim, jak uważała za stosowne. To była prawdziwa wolność. To była prawdziwa…

Ekstaza

Na skraju sceny, drugie światło oświetliło odzianą na pomarańczowo kobiecą postać, przyglądającą się tej kaźni.

Po przedostatnim uderzeniu czarodziej szarpnął niekontrolowanie biodrami, a przy ostatnim, kobieta w pomarańczowej sukni zrobiła krok do przodu i wyrzuciła zdecydowanym gestem rękę w stronę biczownika, który odrzucił głowę w tył i wydał z siebie zdławiony krzyk, po czym opadł na kolano, zdyszany, wstrząsany ostatnim spazmem odgrywanego bólu - a może rozkoszy.

Hannibal odczekał kilka uderzeń serca w ciszy, przerywanej tylko własnym oddechem i szmerami na widowni. Usłyszał pierwsze tony muzyki - niskie, przeciągłe, na granicy słyszalności. Podniósł się, stając plecami do widzów - bicz w jego ręce ociekał magiczną krwią. Resztki koszuli opadły z niego, białe płócienne spodnie były z tyłu splamione czerwienią. Przez kilka sekund zaklęta krew wsiąkała w podłogę, a aktor stał nieruchomo, by publiczność mogła nasycić oczy, a fotoreporterzy - pstryknąć zdjęcie. Stanowił obraz cierpienia i zbezczeszczonej niewinności, nieledwie chłopiec - ale już grzesznik. Hannibal powstrzymał niewidoczny dla widzów uśmiech - nie pora na wyjście z roli.

Muzyka niepostrzeżenie naparła na salę teatralną, powolutku budując napięcie, drażniąc mięśnie pod skórą, jeszcze nieruchome, ale już gotowe, jak sprężyna, jak napięta cięciwa. Hannibal - Merlin - czekał, skupiony, odliczając takty. Poczuł na mokrych plecach ruch powietrza i Lauretta przemknęła z gracją obok niego - lekka, doskonała, miękkie pat, pat, pat obutych w baletki stóp na deskach podłogi. Piruet, którego nie widział, ale wiedział, że tam jest.
Ujęła go za rękę. Pozwolił, by bicz spadł na podłogę - melodia była wciąż jeszcze na tyle cicha i łagodna, że jego stuk poniósł się echem. Dłoń Lauretty powędrowała wzdłuż jego przedramienia w górę, zmysłowo, jak pieszczota -
jest ci odpuszczone…
- potem tancerka ujęła go za podbródek, władczym gestem obracając jego twarz ku sobie -
...ale wciąż jesteś mój
Merlin przymknął oczy pod dotykiem swojej Ekstazy. Zbrukany. Oczyszczony.
dziękuję

Wtedy muzyka pękła i rozlała się potężnym crescendo, a oni ruszyli w taniec.
Tancerka, w delikatnej, soczyście pomarańczowej sukni, długiej, ale półprzezroczystej i opływającej jej nogi, jak woda, stanowiła kontrast dla półnagiego, zakrwawionego Hannibala. Brud i czystość. Śmiertelność i boskość. Razem - gdy ich ciała splatały się na scenie - przywodzili na myśl niegasnący płomień.
Lauretta zdawała się frunąć nad parkietem, w nimbie tiulu i szyfonu, jak bogini, która co prawda zstąpiła na ziemię, ale to nie znaczyło, że zamierzała kalać stopy jej dotykiem. Hannibal był zawsze pół kroku za nią, jego kroki mocno osadzone w parkiecie, a figury, choć nie mniej pełne płynności i ukrytej siły, nigdy nie wyciągnięte ponad partnerkę.

W tym tańcu nie było nic frywolnego. Żadnych kroczków-żarcików, które budziłyby uśmiech na twarzach zarówno widzów, jak i wykonawców. Żadnego przyjacielskiego kokietowania. To był układ innego rodzaju.
Tańczyli razem, byli razem, Merlin i jego Ekstaza, jego Muza, jego Magia. Nierozerwalnie, zawsze, tak bardzo razem.
Ale nie byli równi.
Nawet, kiedy ujmował ją w pasie, by wydźwignąć ją do góry. Nawet, kiedy sunęli po parkiecie, zsynchronizowani jak jedna istota, kiedy wspierała się na nim w dramatycznych przegięciach, kiedy w niemożliwej do wykonania inaczej figurze jej biodro otarło się o wewnętrzną stronę jego uda.
Tańczyli przebaczenie i pamięć, poświęcenie i władzę. Tańczyli wolność odnajdywaną w służbie. Wierność i nagrodę.

Magię.

Hannibal okręcił się wokół z Laurettą, która wdzięcznie odchyliła głowę, podążając za jego ruchem i za siłą odśrodkową - szalony obrót w którym żadne z partnerów nie było w osi, ale razem tworzyli równowagę. Znieruchomiał, a tancerka, doskonale panująca nad niosącym ją pędem, zrobiła jeszcze dwa oddalające się kroki, perfekcyjne grand jeté, które tylko ona była w stanie wytańczyć - i dopiero wtedy ruszył, by do niej dołączyć.
Dogonił ją w kilku długich krokach, wykręcił równolegle z nią podwójny piruet wśród nabrzmiałej, balansującej na krawędzi melodii i kiedy runęła na nich kończąca utwór kaskada dźwięków, opadli razem. Hannibal - na kolano, cichutko, kontrolowanie, spięte mięśnie jak naoliwiona maszyna, udo, pośladek, brzuch, otwarta klatka, miejsce dla Lauretty. Ona - jak podcięta trzcina, plecami w jego stronę, w zapierającym dech w piersiach przejawie zaufania. Złapał ją w ostatniej chwili, pewnie, bezpiecznie, i ułożył, dramatycznie przegiętą w tył, na swoim kolanie.

W ciszy i bezruchu czuł, jak oddycha, oparta na nim, tak samo jak on zasapana, w sukience brudnej od sztucznej krwi - merlinowej krwi - na dole i w miejscach, gdzie dotykał jej w tańcu. Dwoje Selwynów tam, gdzie ich miejsce - na scenie, w blasku reflektorów, w centrum uwagi. Oboje z zamkniętymi oczami, oboje z nieobecnym wyrazem uniesienia na twarzy.

Trzymali pozycję niewzruszenie, póki wzdłuż brzegu sceny nie pozapalały się światła, ukazując ojca Merlina, ojca jego narzeczonej i samą narzeczoną, przypatrujących się niemo temu pokazowi oddania.
Wild Child
Savor every moment 'til she has to go
'Cause her boyfriend is the rock 'n' roll
Dość wysoka (177 cm) młoda dziewczyna z długimi, ciemnymi lokami i brązowymi oczami. Pełna energii i ubrana jak z żurnala, zwraca na siebie uwagę wszystkich wokół.

Electra Prewett
#5
11.08.2025, 23:50  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.08.2025, 18:11 przez Electra Prewett.)  
Electra uważnie ogląda spektakl, czasem zerkając na Monę i jej towarzysza, a potem głośno oklaskuje wykonawców (zwłaszcza Hannibala).

Ostatnie tygodnie nie był łatwe dla Electry, która bardzo przeżyła pożar rodzinnego miasta oraz śmierć kuzynki w płomieniach. Dziewczyna szukała jakiegoś sposobu, by pozbyć się tego natłoku emocji i jak się okazało, "Ekstaza Merlina" dostarczyła potrzebnego katharsis.

Już od pierwszych minut Prewettówna dała się ponieść muzyce, wczuwając się w nastrój oraz emocje przeżywane przez bohaterów sztuki (jako, że nie była melomanem, nie wychwyciła tej jednej fałszywej nuty). Jak nomen omen zaczarowana, obserwowała grę aktorów oraz tancerzy, skupiając się przede wszystkim na przyjacielu. Zawsze podziwiała talent Hannibala, ale tym razem zdawał się on przechodzić samego siebie, w zasadzie stając się zupełnie inną osobą na scenie. Wszystkie emocje na jego twarzy, nawet te przerysowane, wydawały się zupełnie naturalne. Gdy Merlin uniósł bicz, Electra rozumiała, że dla niego ból miał stanowić odkupienie, ale i tak odczuła dreszcz, gdy sznur dotknął pleców. W innej sytuacji zapewne zrobiłaby jakiś sprośny komentarz na temat biczowania oraz spazmów rozkoszy, lecz tym razem była w pełni pochłonięta sztuką. Zniewalający wygląd wszystkich wykonawców również przyciągał jej uwagę. W momentach kiedy na Ambicja wirowała na scenie oraz kiedy Merlin spłatał swe ciało z Ekstazą, na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec. Przedstawienie wciągnęło Prewettównę do tego stopnia, że nawet nie próbowała szukać znajomych twarzy na widowni.

Tak się złożyło, że w tej samej loży siedziała luba jej brata, Mona Rowle. Co ciekawe, najwyraźniej była ona towarzyszką jakiegoś innego mężczyzny. Oczywiście, mógł to być jakiś jej znajomy albo krewny, ale Electra była zaintrygowana i momentami dyskretnie zerkała na Monę oraz nieznajomego, próbując wywnioskować, jaka łączyła ich relacja. W loży siedziało również dwóch mężczyzn, którzy byli przyszywanymi wujkami jej przyjaciela, Jessiego Kelly'ego: Anthony Shafiq oraz Jonathan Selwyn. Prewettówna miała już okazję poznać Shafiq'a podczas dość niezręcznej herbatki, ale z Selwynem nie została nigdy oficjalnie zapoznana. Może wypadałoby mu się przedstawić po spektaklu?

Gdy przedstawienie dobiegło końca i rozpoczęły się brawa, Electra zaczęła entuzjastycznie klaskać. Był to wyraz jej szczerego podziwu dla sztuki oraz pracy wykonawców (zwłaszcza, że część z nich była w jej wieku). Oczywiście, najgłośniejszymi oklaskami nagrodziła Hannibala, a zaraz po nim tancerki wcielające się w role Ambicji oraz Ekstazy.


The older you get the more rules they're gonna try to get you to follow.
You just gotta keep livin' man,
L-I-V-I-N
ten lepszy Robert
cały mój kraj potrzebuje psychologa
Brunet o wzroście 180 cm. Ma błękitne oczy i zawadiacki uśmiech, który często nosi niczym maskę. Włosy często ma napomadowane, a pod szatami czarodzieja nosi eleganckie garnitury, albo od Rosierów, albo mugolskich projektantów, takich jak Westwood lub Dior, nie obnosząc się z tymi markami, lecz traktując to jako ukryty polityczny manifest.

Robert Albert Crouch
#6
12.08.2025, 08:54  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.08.2025, 11:42 przez Robert Albert Crouch.)  
Robert spodziewał się czegoś innego po całym szumie, jaki panował wokół Ekstazy Merlina. Myślał, że sztuka miała być o narkotycznych imprezach stylizowanych na średniowiecze i licznych seksualnych przygodach najsłynniejszego czarodzieja wszechczasów. Nie, żeby nie doceniał sztuki, bo reinterpretowana klasyka trafiała często w jego gusta, lecz, kiedy Hannibal i inni aktorzy wili się na scenie w nasyconych zapewne głęboką symboliką tańcach, miejscami chciało mu się chichotać. Powstrzymywał się jedynie dzięki temu, że wyćwiczył pokerową twarz. Wizengamot uczył tego doskonale, bo żaden wątpliwy wybór artystyczny nie był gorszy od gadania niektórych sędziów.

Były jednak rzeczy, które docenił. Muzyka była porywająca, zagrana z wielką pasją, a magiczne efekty prezentowały się lepiej niż kiedykolwiek. Również Hannibal i aktorka grająca Ambicję zrobili na nim pozytywne wrażenie. Jego kuzyn był niewątpliwie utalentowany, to z jaką emocją mówił, jak biczował się i jego ciałem wstrząsały spazmy… było to niesamowicie prawdziwe. Robertowi zakręciła się łza w oczach, gdy wygłaszał swoje kwestie drżącym głosem, gdzieś na granicy między rozpaczą a szaleństwem. Widać było, ile pracy włożył w tę sztukę, a i pod względem kontrowersji widocznie starał się spełnić oczekiwania widzów. Dlatego to on właśnie potrafił najlepiej dawkować tą skandaliczną obsceniczność, po którą wszyscy tu przecież przyszli.

Również Ambicja urzekła go swoim tańcem, chyba jako jedna z niewielu członków obsady. Jej ruchy były niesamowicie płynne, idealnie oddawały to niepowtarzalne uczucie, które aktorka zdawała się wprost uosabiać. Wszystko, co czyniła, było doskonałe. Rytm niczym bicie serca, każdy ruch jakby wykalkulowany. I to, że zdawało się, że – jak to ambicja – z każdą chwilą była lepsza, lepsza i lepsza. Robert zanotował w myślach, że będzie musiał pogratulować nie tylko kuzynowi, lecz i aktorce. Dawało to ogromne nadzieje dla nowego pokolenia aktorów. Widział tych młodych, utalentowanych ludzi i jakoś cieplej się na sercu robiło.

Siedział tego wieczoru w doborowym towarzystwie: z Moną, Anthonym, Jonathanem… i dziewczyną, którą kojarzył z tego, że była czarownicą występującą w mugolskich reklamach (takie przykłady łączące oba światy zawsze go interesowały). Nazwisko jej nie było mu znane, ale twarz owszem. Szczególnie, że ta co jakiś czas spoglądała badawczo na niego i Monę. Kuzynkę sam zaprosił, żeby choć na chwilę oderwała się od krewnego znajomej Hannibala. Robert wiedział, że Mona była w nim zakochana, ale i w miłości trzeba było zrobić sobie czasem przerwę i wyjść gdzieś z kimś innym. Dla jej własnego zdrowia. Nie wspominając o tym, że Prewetci to byli naprawdę ludzie o szemranej reputacji. Jego kuzynka niestety nie przyjmowała do siebie tego, że być może nawiązuje relacje z niebezpiecznymi ludźmi. Bycie dziewczyną mafioza narażało ją przecież na różnorakie kłopoty, nie tylko związane z samym Prewettem. Miał nadzieję, że ten jej chłopak nie był zaangażowany w ciemne rodzinne sprawki.

Gdy przedstawienie się zakończyło, rozległy się oklaski. Hannibal zasługiwał na nich najwięcej i na ucho Roberta, tyle otrzymał. Zdecydowanie był lśniącą jasno gwiazdą tego przedstawienia. Crouch wstał razem z publicznością, doceniając, mimo sceptycznego nastawienia do niektórych momentów, dorobek rodziny ze strony matki. Jednocześnie, gdy wszyscy wstali, Crouch zaczął się rozglądać, czy może zobaczy podobne do Anthony’ego Shafiqa oblicze. Wciąż myślał o Gabrielu Montbelu, nie mógł od siebie odpędzić myśli o ich spotkaniu na polu golfowym. A co by zrobił, gdyby ten się pojawił? Nie miał pojęcia. Wiedział też, że w sąsiedniej loży siedzi Eugenia Jenkins, a jeszcze gdzie indziej, jego droga kuzynka, Lorien. Ukradkowo skierował spojrzenie na lożę sędziny Mulciber. Siedziała z jakimś mężczyzną. Robert rozpoznał Philomenę Muciber (bo jakby nie mógł rozpoznać tej legendarnej wiedźmy?). Również mignęła mu tam blond czupryna kuzyna Elliota. Czwartą osobą był mężczyzna, którego Crouch się tam nie spodziewał. Co szanowany, acz nieczystokrwisty auror robił w loży z tamtym towarzystwem? Czy był w stanie uniknąć oceniających spojrzeń babci Mulciber? A może Aaron Moody niespecjalnie się nimi przejmował? Cóż, jasne było, że za tym chowała się jakaś głębsza historia. A ktoś tak łasy na ploteczki jak Robert, nie mógł sobie tego odpuścić.

the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#7
12.08.2025, 11:28  ✶  
Dzisiejszy wieczór miał wyglądać nieco inaczej. Jackie i jej Greengrassowe latorośle miały wypełnić swoją przestrzenią osobistą lożę Anthony'ego, podobnie jak każdego dnia wypełniały teraz jego osobistą przestrzeń. Rodzina. To brzmiało tak dziwnie, nienaturalnie dla samotnika, który większość prywatnego czasu stronił od poszumu ludzkiej egzystencji, zatapiając się w prywatnych zbiorach książkowych. Teraz, gdy tymczasowo zakopał topór wojenny z siostrą, wypadało, żeby spędzali ze sobą więcej czasu również oficjalnie. Jako wdowa mogła cieszyć się jego protekcją, on jako kawaler mógł wymawiać się nią za każdym razem gdy rozmowa go nazbyt nużyła, bez obaw o złośliwe plotki.

Rodzina miała jednak to do siebie, że była nieprzewidywalna i to przypominało Anthony'emu czemu zwykł stronić od tego typu układów. Nieoczekiwana choroba zmogła młodsze z dzieci, a wizja - nader kusząca, co musiał przed sobą przyznać - samotnego zajmowania loży okazała się w jego zasięgu... I już niemal udało mu się ją zająć, gdy inne towarzystwo zawłaszczyło sobie jego osobę do zgoła odmiennego miejsca. Barwna ekipa się zebrała, to musiał przyznać - Crouch, Rowle, Prewett i tak, Jonathan, kiedy ostatnim razem mieli okazję oglądać coś razem?

– A gdzie miejsce dla Twojego ulubionego dostawcy piwa? – pozwolił sobie na krótkie pytanie, gdy otwierał wino przeniesione przez obsługę z jego osobistej loży. Musujący różowy opalooki z jego francuskiej winnicy zdawał się szydzić z okoliczności inscenizacji, pochodząc z czasów, gdy życie Anthony'ego wyglądało zupełnie inaczej. Czy może jego percepcja tegoż życia? Krótki toast za udane wrażenia estetyczne dopełniły prezentacji, Shafiq przysiadł z boku, przy ścianie, przedramiona swobodnie opierając o złocistą barierę, aby wygodniej czytało mu się pamflet bez podejrzenia, że jego oczy ledwie dają sobie radę z drobnymi zawijasami w nim zamieszczonymi. Gdy zaś rozmowy ucichły, poprawił złociste guziki w swoich kraciastych mankietach, ostatni raz długimi palcami poprawił przystrzyżone w ostatnim czasie włosy i skupił się na odbiorze przedstawienia, na tyle na ile pozwalały mu jego własne ograniczenia.

A zatem nie widział ognistej pomarańczowej sukni Ekstazy, mało z resztą - jak zawsze - zwracał uwagę na wizualia. Inicjacja przedstawienia fortepianem zaskoczyła go, ale krótki rzut oka do teatralnej broszury szybko uświadomił mu, że muzyka została zapisana na nowo, a młodziutki Crouch nie byłby sobą, gdyby nie wyeksponował swojego ulubionego instrumentu wbrew utartym prawidłom. I rzeczywiście, później też fortepian powracał niestrudzenie, czyniąc niejednokrotnie z orkiestry swojego poddanego sługę, co w pewien sposób wpisywało się w libretto, nawet jeśli ograniczało tym samym kolorystykę pozostałego instrumentarium.

Z oczywistych względów mocno trzymał kciuki za Mathilde, młodziutką tancerkę, która niejednokrotnie zapraszał na pokazy towarzyszące jego koktajlowym przyjęciom. Jej popisowy taniec wzbudził w nim jednak niemałą grozę, choć wytrenowana latami publicznych wystąpień twarz nie pozwoliła sobie na grymas zdradzający dręczące go uczucie. Był to jednak moment, gdy wzrokiem uciekł do loży widocznej z jego miejsca, do jego przyjaciółki choć bogowie jedni wiedzieli jak to słowo nie oddawało relacji ich wiążącej. Szelest czarnych piór, kolejne piruety, w szaleństwie, w bolesnym pchnięciu ku obawie, ku dźwiękom przesypującego się piasku drobnej sędziny. Jej piasku. Ich piasku. Jeśli zrządzeniem losu ich spojrzenia by się skrzyżowały, pozwoliłby sobie na delikatny uśmiech i skinięcie głowy. Ten wieczór dopiero się rozpoczynał, był ciekaw jej refleksji na temat Ekstazy, nawet jeśli jego myśli zbyt uciekały do doczesności, do problemów szarpiących miasto i całą czarodziejską społeczność.

Dopiero pierwszy biczowy raz wymierzony w siebie samego przez Merlina otrzeźwił Anthony'ego, czy może wręcz przeciwnie, skupił pełnie uwagi na tym co działo się na scenie. Poczucie winy bohatera nagle stało się i jego udziałem, w artystycznym współodczuwaniu, gdy dzieło-artysta-przekaz-odbiorca stają się jednym w katarktycznym procesie. Dojmujące, ciężkie, wszechogarniające poczucie winy, które dręczyło go z bezwzględną precyzją, z sadyzmem wykraczającym wszelkie granie, spirale myśli, dramatycznych scenariuszy w których stawał się zgubą najbliższych, lub też oni kierowali się ku zgubie niepomni na jego kasandryczne ostrzeżenia. Kolejne uderzenie... krew brudziła koszulę hipnotyzującą czernią, jak farba, która ściekała po jego własnym czole te kilka dni temu. Kilka tygodni już? Farba... lepka wżerająca się w skórę magiczna ciecz, piętno nadane mu przez szlamowatych oprawców, jakże jednak słusznie poddających surowej ocenie jego dotychczasowe, napchane oportunizmem życie. Był winny i och, nie byłby w stanie opisać, jak dobrze rozumie, jak współodczuwa cierpienia Merlina, który też nie dorósł do roli dedykowanej mu przez los. Jeszcze nie dorósł... Anthony zapomniał o mruganiu, spłycony oddech ledwie unosił mu klatkę piersiową. Zastygły we wrażeniu, dusił rozszarpujące jego wnętrze emocje, mając pełnie świadomości, że oczy wielu nie są wcale zwrócone ku scenie. A może każdy właśnie powinien poczuć tą esencję winy? Może każdy powinien dotknąć cierpienia, aby w końcu wyjść ponad siebie, ponad ograniczenie ciała i odkryć to co mogłoby być zbawieniem. Dla wszystkich. Oczy wyobraźni prowadziły go dalej, ku skrzydłom niespiesznie wyrastającym spośród ran na plecach aktora i tak - w miejsce tego wyobrażenia pojawiła się tancerka, która pozwoliła w końcu wzlecieć. Ukojenie, to powinno przyjść wraz z ich krokami. Oczyszczenie. Katharsis.

Nie przychodziło.

Podczas popisowego tańca Anthony pozwolił zwilżyć sobie usta własnym winem, lecz pochodzenie trunku nie pomagało, nie zmazywało win, rozchodziło się echem gorzkich słów - tych wypowiedzianych i tych pomyślanych w gniewie. Nerwowo potarł palcami o siebie, jak wtedy, podczas Spalonej Nocy, gdy przed świtem bezskutecznie próbował zetrzeć farbę ze swoich palców. Krew ze swoich rąk... Świadomie pogłębił oddech i przymknął na moment powieki, próbując pozbyć się wspomnienia woni spalenizny pośród dusznej od wykwintnych perfum przestrzeni. Musiał przetrwać do końca wieczoru, nim pozwoli sobie przeżyć tę sztukę właściwie. Nie pierwszy, nie ostatni raz, gdy maska stawała się jego jedynym ratunkiem.

Z rozważań wybudziły go oklaski, sam pozwolił sobie na kilka grzecznościowych uderzeń dokładających się skromnie do tej przestrzeni wyrażanego entuzjazmu.
– Wasz kuzyn... i bez trzeciego oka wróżę mu długą i błyskotliwą karierę – pozwolił sobie na oszczędny komentarz, choć nie był pewien, czy ktokolwiek zwróci nań uwagę.
malfoy z temu
You've got so much to do
And only so many hours in a day
1,85 m wzrostu, włosy [s]wcale nietlenione[/s] jasne, kręcone, zawsze w lekkim chaosie; błękitne oczy. Ubrany zazwyczaj w koszulę i dżinsy, często nosi krawat, skórzaną kurtkę i aparat fotograficzny zawieszony na pasku na szyi.

Henry Lockhart
#8
12.08.2025, 14:53  ✶  
Zaletą pracy dla Proroka na premierach teatralnych były zapewnione miejsca w pierwszym rzędzie. Niestety również i wadą tego właśnie zawodu były miejsca w pierwszym rzędzie. Czasem Henry był niemal opluwany przez wyraziście wysławiających się aktorów. Tym razem jednak nikt nie pluł. Jednakże chłopak czuł się, jakby naprawdę uczestniczył w Ekstazie Merlina. Nie w przedstawieniu, lecz w samym ciągu wydarzeń. Tiul sukien aktorek przepływał mu przed oczami łagodnymi falami, czerń mieszała się z wyrazistymi barwami. Widział kropelki potu lśniące na czołach i ciałach artystów, słyszał ich oddechy – te, które nie były przeznaczone dla osób w dalszych rzędach. Czasami jego oczom ukazywała się czyjaś kończyna, widział napinające się pod skórą wykonawcy lub wykonawczyni mięśnie. Żałował, że nie mógł fotografować ich podczas występu właśnie w tych chwilach, które mógłby wybrać. Zdjęcia mógł robić jedynie przy oklaskach, by fleszem i pstrykaniem nie rozpraszać ani widzów, ani aktorów. A gdyby uchwycił ruch aktorów w tańcu, nawet rozmazany... Gdyby zamknąć chwilę tańca w jednej fotografii... czy nie byłoby to piękne? Nie był niestety fotografem artystycznym. Musiał robić to, co mu kazali.

Hannibal był doskonałym aktorem, musiał to przyznać. Wiedział, ile Selwyn się przygotowywał do tej roli i widać było całe to staranie. Efekt był na tyle zjawiskowy, że Henryk zapomniał, że to jego przyjaciel, a nie młody Merlin był tam na scenie. Brzmiał zupełnie inaczej niż na co dzień, charakteryzacja także go odmieniła, ale chodziło o coś jeszcze. To, jak się ruszał, to jaką energią emanował... odbierało to mowę. Taniec Merlina i Ekstazy hipnotyzował go, wciągał go w stan, który był gdzieś pomiędzy jawą a snem. Nie tylko Hannibal był tego częścią. Kobiece postacie sprawiały, że Henry czuł suchość w gardle, miały w sobie coś tak powabnie nieprzyzwoitego, a jednocześnie pięknego, że chłopak nakrył się w pewnym momencie, że ogląda je z lekko rozchylonymi ustami. Zawstydził się od razu, nie wiedząc, co sądzić o tych emocjach. Okazywanie ich gdzieś poza prywatnym zaciszem własnego domu, a w dodatku, w pracy miało w sobie coś zakazanego.

Gorzej, że sylwetka Merlina pomiędzy nimi również sprawiała, że czuł się dziwnie. Obsceniczność sceny biczowania sprawiła, że na jego policzki wstąpił rumieniec. Może powinno być mu przykro, że Merlin sobie robił krzywdę? Tyle, że nie mógł się pozbyć tej estetycznej potrzeby pożerania wzrokiem sceny. Magiczna krew spływała po plecach Merlina, a każdy jego mięsień drżał pod uderzeniami smagającego bicza. Dźwięki, które wydawał z siebie mężczyzna przypominały zaś coś pomiędzy bólem a rozkoszą. Rzecz w tym, że Henry jeszcze nigdy nie był w takiej sytuacji, by je słyszeć. Rumieniec przykrył jego twarz, a speszony wzrok w pewnym momencie odjechał na drugi koniec sceny. Och, jaka piękna scenografia!

A potem Merlin tańczył z Ekstazą, wyciągali się w tanecznym ruchu, a Henry'emu przyszła do głowy skandaliczna myśl, którą szybko od siebie odpędził. Jednak pozostało to wrażenie, dziwne i niemożliwe do zrealizowania. No bo, jak można było znaleźć się nie na miejscu żadnego z nich, lecz pomiędzy nimi? Zniszczyłoby to choreografię i cały czar by zapewne prysł... dla każdego poza Henrykiem. Nie. Obiecał sobie, że nie będzie o tym myślał. Co by dziadkowie sobie pomyśleli, gdyby się dowiedzieli o tych myślach? Natychmiast chłopak poczuł do samego siebie obrzydzenie.

Po zakończeniu przedstawienia, zajęło mu chwilę, żeby wyjść z otumanienia. Jego policzki wciąż pokrywała czerwień, a jak zdał sobie sprawę, że na czas tego przedstawienia, w ten sposób myślał o swoim przyjacielu, miał ochotę sam się zacząć biczować, ale nie w seksowny sposób. Zaczął bić brawo, jednak od razu po tym, zdał sobie sprawę, że musi robić zdjęcia. Ukrył się za aparatem i zaczął fotografować w najbardziej standardowych ujęciach, jakie można było sobie wyobrazić. Zdjęcia miały być idealne do gazety, a artyzmem i tak tego wieczoru powietrze było przesiąknięte do cna. A był to przecież dopiero początek, bo jeszcze zbliżał się uroczysty bankiet.

Czarodziej
Some legends are told
Some turn to dust or to gold
But you will remember me
Remember me for centuries
Wysoki (191 cm), szczupły i zawsze zadbany brunet, który ewidentnie poświęca dużo czasu na to, by wyglądać najlepiej jak tylko się da. Najczęściej stroi się w wysokiej jakości szaty, garnitury i koszule. Niemal zawsze uśmiechnięty.

Jonathan Selwyn
#9
12.08.2025, 20:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.08.2025, 20:09 przez Jonathan Selwyn.)  
Jonathan zapoznał się z Ekstazą Merlina jeszcze jako naprawdę młody chłopak potajemnie wkradając się na salę teatralną w pewne ciepłe lato, chociaż jego rodzice kategorycznie mu na to nie pozwolili twierdząc że był na nią za młody. Może i mieli rację, ale niczego nie żałował, a dramat zrobił na nim takie wrażenie, że w Hogwarcie podjął próbę przekonania przyjaciół do zapoznania się z tym tytułem. Przywiózł ze sobą nawet wydany dramat!

I chociaż od tego czasu poznał więcej doskonałych sztuk, które nie raz przewyższały swoich kunsztem historię Merlina, Ekstaza wciąż była dziełem, które chętnie oglądał w różnych interpretacjach. Nic więc dziwnego, że musiał pojawić się na tej konkretnej premierze, bo najwyraźniej ogień który strawił Londyn w żaden sposób nie spopielił miłości Jonathana do teatru.
– Niestety nie mógł się pojawić, gdy okazało się że będzie też bankiet i bardzo miał mi to za złe. Zamiast tego chyba zabiorę go na mugolski musical i obiad. Tak na znak pokoju — szepnął w odpowiedzi na uwagę Anthony'ego. Zabawne, że teraz Shafiq siedział wraz z nim i resztą w loży, a przecież jeszcze kilka tygodni temu Jonathan wysyłał Woody'emu zaproszenie na Ekstazę aby zrobić na złość nikomu innemu jak Tony'emu.

Chętnie zamieniłby jeszcze parę słów również ze swoim kuzynostwem, jak i młodą czarownicą, która siedziała wraz z nimi, ale spektakl się zaczął, a dla Jonathana przestało się liczyć cokolwiek innego, niż scena i sportretowana na niej historia.

I bardzo słusznie, bo cóż to była za sztuka!

Jonathan dał się otulić muzycznej oprawie. Przeplatające się melodie idealnie ilustrowały to co działo się na scenie, wyciszając widza w odpowiednich momentach, a w innych podbijając jedynie jego rosnące emocje.

Oprawa w postaci efektów i scenografi również była warta pochwały. Wszystkie elementy na scenie doskonale wtapiały się w świat przedstawiony. Nic się nie wybijało. Nic nie było za bardzo rzeczywiste jak na teatr, ale jednocześnie nic nie było zbyt sztuczne i naciągane.

Ach i aktorzy! Oczywiście nikt nie był beznadziejny, ale jednak niektórzy błyszczeli jaśniej niż inni.

Wirującą Lauretta zdecydowanie była swoją postacią, ale szybko stało się jasne, że z dwóch cieni podążających za bohaterami, to Ambicja chwyciła jego serce. Mathilda Quirrel w każdej swojej scenie pokazywała, że zasłużyła na tę rolę i jeśli jej ruchy kojarzyły się z biciem serca, to zdecydowanie było to bicie serca całego teatru.

W tym momencie Jonathan był już całkowicie pochłonięty przez sztukę, zapominając o winie, czy siedzących obok niego towarzyszach. Wpatrywał się w scenę jak zaklęty, ale nie znaczyło to jednak, że zupełnie bezmyślnie przyglądał się historii. Nie, Selwyn odciął się od świata zewnętrznego, po to aby całą swoją uwagę skupić na spektaklu, już analizując wszystko, próbując zrozumieć co oznaczały konkretne melodie, rekwizyty, ruchy aktorów i sposób w jaki wypowiadali swoje kwestie, czasem jednak powstrzymując myśli, aby nacieszyć się tym widowiskiem. Jego umysł przypominał w tym momencie strumień świadomości, w którym mieszały się ze sobą rozważania, zachwyt, ale i czysta miłość do teatru.

I wtedy nadeszła scena, na którą najbardziej czekał, bo najtrudniejsza i najbardziej podstępna do zagrania. Nie musiał jednak długo czekać, aby wydać werdykt.

Hannibal był doskonały w roli Merlina.
Scena samobiczowania była doskonała.


Każde smagnięcie bicza zapierało dech w piersi. Każda emocja na twarzy młodego Selwyna wydawała się prawdziwsza niż te które można było zaobserwować w codziennym życiu.

A jednocześnie... Czy nie na tym polegał geniusz tej sceny? Że nie ważne jak oddalona był nie była od ich żyć, to jednocześnie wyrzuty sumienia wydawały się tak bliskie? Czy samobiczowanie nie przywoływało na myśl tych wszystkich kłótni których się żałowało, a taniec z Ekstazą, euforii która towarzyszyła, gdy wszystko zostało przebaczone?

Wreszcie sztuka się zakończyła. Kurtyna opadła, a Jonathan, wciąż oczerowany, zerwał się na równe nogi i zaczął klaskac.

To było doskonałe. Był szczęśliwy. Teatr był szczęściem. Mówiło się, że w teatrze grasowały duchy i chyba się z tym zgadzał, bo miał wrażenie, że właśnie wszystkie zjawy teatralnych uniesień, aktorów od dekad wcielających się w cudze życia i widowni przychodzącej tutaj, aby te cudze życia zobaczyć, złączyły się w jedno wielkie widmo zwane sztuką i ogarnęły cały teatr.
Karma police
"Bijące serce Zakonu" – cytat by Woody Tarpaulin (czyli twój stary najebany gada z kolegą o tym, jak był zomowcem i pałował księży na ulicach)
Myślisz sobie, "ale skurwysyn", i masz w sumie rację. Szczupły, zawsze schludnie ubrany mężczyzna w średnim wieku o jasnobrązowych włosach. Niby chudy, ale jednak byk. Jak na kogoś raczej średniego wzrostu (mierzy dokładnie 1,78 m), podejrzanie mocno lubi patrzeć z góry na przestępców, których przetrzymuje w swojej sali przesłuchań. Wygląda na starszego, aniżeli jest w rzeczywistości: na jego twarzy zaczynają już rysować się zmarszczki, a pod zmęczonymi, ciemnozielonymi oczyma, widać cienie od niewyspania. Nie jest kimś, kto przesadnie dba o swój wygląd, a jednak, przepisowy mundur aurora zawsze ma idealnie wyprasowany, kołnierzyk koszuli stoi sztywno, a buty – wydają się być świeżo pastowane. Wyważenie Aarona wynika z wtłoczonego przez lata służby aurorskiego rygoru, zaś wojskowa elegancja – z przekonania o potrzebie zachowywania wewnętrznej dyscypliny bez względu na okoliczności. Przynajmniej w godzinach pracy jest elegancki, bo po cywilnemu ubiera zwykle stare łachy robocze, w których jest mu najwygodniej. Widać po nim, że pracuje manualnie, ręce ma bowiem szorstkie, z widocznymi odciskami. Jego ruchy cechuje precyzja i pewność siebie. Na co dzień pachnie wodą po goleniu (od lat tą samą), roztaczając wokół siebie mdłą woń najtańszej kawy z ministerialnego automatu, zmieszaną z dymem papierosowym. Na prawej ręce ma dwa tatuaże, które zwykle chowa jednak pod zaklęciami maskującymi.

Aaron Moody
#10
13.08.2025, 17:55  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.08.2025, 18:23 przez Aaron Moody. Powód edycji: ZAPOMNIAŁAM AVATARA. )  
Po pierwszym "jesteś gotowa? Lorien zapewniła go, że wyjdą już za chwilę, chwileczkę – wystarczy mu w sam raz czasu, żeby zebrał porządnie sierść z munduru, po tym jak kot wpakował mu się na kolana. Po drugim obdarzyła go morderczym spojrzeniem, a po trzecim... Po trzecim Aaron po prostu przestał pytać. Powrócił do przeglądania planów teatru Selwynów, które wydębił z biura, po tym jak dobre pięć dni chodził zdenerwowany, wypytując w miarę dyskretnie wydelegowanych do ochrony funkcjonariuszy o postępy w przygotowaniach. Na oficjalnym bankiecie miała pojawić się przecież sama Ministra Magii, co nadawało wydarzeniu wyjątkową rangę. Mogłoby się wydawać, że Moody pretenduje do pozycji szefa ochrony, ze wszystkimi pytaniami, jakie zadawał brygadzistom i detektywom odpowiedzialnym za właściwe zabezpieczenie obiektu. "A sprawdziliście piwnice?", spytał po raz setny pilnujących wejścia kolegów z biura, zamiast odpowiedzieć pozdrowieniem na rzucone w stronę jego i jego towarzyszki "dobry wieczór". Dobry to będzie dopiero, jak się skończy, pomyślał zrzędliwie, omiatając swym czujnym spojrzeniem każdy kąt. Ledwie miesiąc temu w podziemiach teatru zaatakowano jednego z dostojników państwowych, Anthony'ego Shafiqa, o czym Lorien napomknęła mu dopiero wczoraj nad ranem, i, sądząc po jej minie, natychmiast tego pożałowała. Jak już Aaron wchodził w tryb przesłuchania, żyć się z nim po prostu nie dało. Oczywiście, za jego namową, przybyli stosownie wcześniej, żeby mógł się rozejrzeć przynajmniej w ich loży, powściubiać trochę nosa w przygotowanie odpowiednich planów ewakuacyjnych, sprawdzić, czy obstawiono wszystkie wyjścia... Niektórzy nazywali to zboczeniem zawodowym, inni paranoją. Mimo że był tutaj jako osoba prywatna, czuł się jak na służbie, cały czas w stanie gotowości: wszyscy inni na widok galowego munduru aurora musieli zresztą podejrzewać, że wysłano go z ramienia Biura Aurorów, a Aaron nie zamierzał tych podejrzeń rozwiewać. Nie gdy chodziło o kwestie bezpieczeństwa, a przecież tylko z tego powodu siedział w loży u boku sędzi Mulciber. Nikt nie powinien mieć co do tego wątpliwości, bo zarówno on, jak i Lorien, zachowywali profesjonalizm właściwy swym stanowiskom.

Cichą rozmowę w zajętej przez nich loży (położonej w strategicznym miejscu, odpowiadającym zarówno gustowi jego towarzyszki, jak i spełniającym bardzo wymyślne kryteria bezpieczeństwa narzucone przez Aarona) przerwało dopiero wejście Philomeny Mulciber, wspierającej się na ramieniu syna byłego Ministra Magii, Fortinbrasa Malfoya. Aaron skłonił się damie, z odpowiednią kurtuazją przywitał się również z towarzyszącym jej kanclerzem skarbu, Elliottem Malfoyem. Niezobowiązujących rozmów towarzystkich nie przerwało nawet na odsłonięcie kurtyny.

Gdy przedstawienie się rozpoczęło, Aaron patrzył wszędzie, tylko nie na scenę. Obserwował widownię, szukał wzrokiem przesuwających się po sali sylwetek ochroniarzy, cicho wymieniających się informacjami, patrzył, kto wchodzi, a kto wychodzi... Licząc na to, że nie wydarzy się nic, co by go nie zaniepokoiło.

Rzut na percepcję.
Rzut N 1d100 - 56
Sukces!

Niespecjalnie zajmowało go to, co działo się w przedstawieniu, bo bardzo skupiał się na powtarzaniu w myślach misternie skonstruowanych planów ewakuacji. W ramach przygotowań do misji, przeczytał zresztą kilka razy programową broszurkę. Przynajmniej zawierała wszystko, co powinien wiedzieć na temat oglądanego spektaklu. Nie spodziewał się, aby zadufani w sobie ważniacy obsiadający wysokie loże oczekiwali popisów elokwencji ze strony "prostego aurora", i w pełni mu to odpowiadało. Zawsze mógł dla pozoru pochwalić muzykę, bo nawet ładnie rzępolili na tych skrzypcach, altówkach, wiolonczelach, i innych takich, których nazw nie znał. Przypominało to trochę smutne piosenki, które przygrywał czasem na widmowej lutni Enjorlas, duch trubadura nawiedzający Rejwach... Przynajmniej dopóki pijany Aaron nie groził mu egzorcyzmem. W końcu piwo najlepiej pieniło się przy dźwiękach bluesa, nie? Ostatecznie stwierdził, że nawet buja, ale w wolnych chwilach wolałby posłuchać czego innego.

Nie wiedział, co wyrwało go z zamyślenia. W pewnym momencie mimowolnie wyciągnął jednak rękę w stronę Lorien – ledwie drgnęła w fotelu obok – jakby intynktownie wyczuwając jej niepokój. Nie wiedział, co ją zaniepokoiło, bo nie patrzył na scenę. Patrzył cały czas na twarz siedzącej obok kobiety, bez słowa przesuwając dłoń na współdzielony podłokietnik obity pluszem, szukając jej dłoni, która była tak blisko, a jednak tak daleko. W ciemności teatralnej loży tylko towarzyszący im goście mogli dojrzeć ten gest, mimo wszystko, nie pozwolił sobie na więcej: nie chciał wszak narażać na szwank reputacji swojej towarzyszki. Wystarczył przecież rzut okiem na tancerkę przyobleczoną w czarne pióra, aby zrozumiał. Zamaskował swój wcześniejszy ruch, nachylając się lekko nad uchem Lorien, jak gdyby czekał na odpowiedni moment, aby jej coś powiedzieć. Przysłonił usta, aby nikt, kto przypadkiem zajrzał do ich loży, nie mógł niczego wyczytać z ruchu jego warg.
– Nie wygląda, jakby potrafiła latać.
Tak naprawdę chciał jej powiedzieć, że w każdej chwili mogą stąd wyjść. Że portier powiedział mu o mało używanym, bocznym wyjściu, które dzisiaj, co prawda, było zamknięte, ale gdzie nie działał wytrych albo zaklęcie, działała odznaka aurora. A jednak nie zaproponował ucieczki. Nie sądził, żeby przystała na takie rozwiązanie. Wiedział, że on by na jej miejscu nie przystał.

Trudno nazwać było to lekkie drgnienie kącika ust Aarona uśmiechem, a jednak uśmiechnął się lekko do kobiety, zanim odsunał się z powrotem na stosowną odległość. Odprowadził wzrokiem schodzącą ze sceny tancerkę, mając szczerą nadzieję, że na tym skończy się jej rola w przedstawieniu.  Zdecydowanie nie wyglądał na zachwyconego występem. Po co miałby się zresztą przyglądać jakimś dziwacznym wygibasom młodych dzierlatek, skoro obok niego siedział o wiele wdzięczniejszy obiekt obserwacji? Równie niespecjalnie palił się do oklaskiwania młodzieńca, który wyszedł na scenę z czymś co przypominało bicz. A tak, w programie miało być biczowanie, przetarł niemal oczy ze zdziwienia, gdy to przeczytał. Aaron Moody był święcie przekonany, że Merlin nigdy nie zrobiłby czegoś tak głupiego. A już na pewno słynąca ze swej mądrości Morgana, bez której bitwa pod Camlann zakończyłaby się klęską, nie powinna być sprowadzana do roli byle kurewki, pomyślał zgorszony.

Klaskał oszczędnie tylko dlatego, że inni klaskali, nie przestając sondować wzrokiem sali.


– You're too difficult.
– The situation is difficult, not me.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Brenna Longbottom (2062), Erik Longbottom (2997), Geraldine Yaxley (1545), Elliott Malfoy (3922), Atreus Bulstrode (1785), Nora Figg (2569), Cynthia Flint (2211), Lyssa Dolohov (1611), Pan Losu (98), Eugenia Jenkins (599), Louvain Lestrange (1762), Desmond Malfoy (1978), Oleander Crouch (2279), Baba Jaga (256), Morpheus Longbottom (2164), Hannibal Selwyn (4104), Anthony Shafiq (3384), Lorien Mulciber (5824), Jonathan Selwyn (1782), Ambroise Greengrass (2282), Electra Prewett (1886), Dearg Dur (4768), Mona Rowle (827), Philomena Mulciber (3274), Caius Burke (519), Robert Albert Crouch (1765), Henry Lockhart (944), Aaron Moody (6582), Mathilda Quirrell (1510)


Strony (14): 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa