• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu Podziemne Ścieżki v
1 2 Dalej »
[5 lipca 1972, Głębina] Kongres Nowej Piwnicy

[5 lipca 1972, Głębina] Kongres Nowej Piwnicy
Czarny Kot
Let me check my
-Giveashitometer-.
Nope, nothing.
Wysoki, dobrze zbudowany, z mięśniami rysującymi się pod niezdrowo białą skórą z fioletowymi żyłami. Czarne, krótsze włosy roztrzepane w nieładzie, z opadającymi na oczy kosmykami. Czarne oczy - jak sama noc. Śmiertelna bladość skóry wpadająca w szarość, fioletowe żyły. Czarna skóra, czarne spodnie, czarna dusza, czarne życie.

Sauriel Rookwood
#31
24.11.2023, 15:26  ✶  

W całej tej knajpie świat mógłby teraz płonąć, kiedy on tonął w płatkach śniegu oblepiających pajęczą sieć Białej Wdowy. Kobieta nie była najpiękniejsza, bo mówić o niej piękna było niedomówieniem. Porównywanie jej do aniołów również. Wszak anielska brać poczułaby się urażona, gdyby wstawić między nie demona. A i demony piszczałyby sześć stóp pod ziemią, że porywają spomiędzy nich tą najcudowniejszą. Urok willi ciągnął się, mamił i przewracał w zmysłach, a w końcu, szczególnie po tym, jak Lorraine skrzyżowała z nim spojrzenie, Sauriel puścił malutką niteczkę kontroli i skierował do niej swoje kroki. Taki głodny - niej i jej. Taki spragniony jej zapachu i jej obecności, nie widząc chwilowo niczego i nie pamiętając o niczym innym. Gdyby Bellatrix właśnie rzuciła avade kedavre prosto w Leo to może by tylko mrugnął od ruchu i blasku zieleni. Ta zieleń pięknie komponowałaby się na mlecznej skórze i białych włosach. Byłaby mitycznym urokiem urody, zamiast przynosić ze sobą smród śmierci. Jeszcze raz - jakie ona perfumy nosiła..? I której ciotce tym razem je ukradła..?

Kiedy już łapał jej włosy, kiedy chciał nimi szarpnąć, przekonać się, jak delikatna jest i jak łatwo łamie się w jego dłoniach, jak jej bezbronność i bezradność woła o pomstę do Piekieł... Nie. Zanim jeszcze wyciągnął do niej rękę, zanim miał do niej ostatnie dwa kroki - czar prysł. A on zatrzymał się, zmarszczył swoje brwi i nie bardzo wiedział, co tu robił i co właściwie dopiero zamierzał zrobić. Mrugnął. Przymknięcie powiek wcale nie zmieniało świata, rzeczywistość nie była dopasowywana do twoich wyobrażeń. Czary nie schodziły, a w tym czasie co najwyżej wyszła jedna osobistość, która obiecała mu dancingi. Potrząsnął lekko głową i cała ta pustka jego wnętrza została zastąpiona przez jedno uczucie. Gniew.

Było parę rzeczy na tym świecie, których Sauriel naprawdę nienawidził. Kontrola górowała nad tym wobec wszystkiego. Nad ciałem łatwo było zapanować - paroma zaklęciami, dobrymi kajdankami czy trucizną. Wszystko to było do dupy. Ale umysł? Ooo, umysł to było coś więcej. Coś, co powinno zostać tylko twoje i zawsze twoje. Taka świętość, pierdolony azyl. Nie wsadzasz swojej dłoni do gniazda żmii i nie wsadzasz ręki do neuronów Czarnego Kota. Stanley miał rację - gdyby wypowiedział swoje myśli względem Lorraine w tym momencie, to Sauriel by chyba tu wybuchł i pierwsza burda byłaby gotowa. Nie chciał tego Stanley, nie chciał tego też Sauriel, bo na razie próbował zrozumieć. Próbował objąć umysłem coś, czego nie rozumiał wcale - i to rysowało się w jego intensywnym, żywym nagle spojrzeniu, które ciągle wbijał w Lorraine, stojąc od niej tych parę kroków. Czemu? - pytały te oczy. Czemu to zrobiłaś? Chciała ich zmusić do przysięgi? Uczynić bardziej uległymi? Bo jeśli tak to dobrze jej wychodziło - przynajmniej pomijając osoby z Oklumencją. Sauriel się tego nie bał, kiedy był przy nim Stanley. Wiedział, że ten by go zatrzymał przed zrobieniem czegoś wbrew sobie, gdyby zaszła taka konieczność. Ale to nie o to chodziło. To był właśnie ten kredyt zaufania, który Lorraine prawie bardzo, BARDZO mocno zarysowała. Lecz przerwała to, co robiła. Dlatego - tym bardziej nie rozumiał. I dlatego czarnowłosy ledwo na nią patrzył, zamiast robić cokolwiek.

Kiedy słowa zostały wypowiedziane, kiedy pokład został otworzony, a możliwość wykazania się jej się zaoferowana, Sauriel podszedł do Lorraine, spoglądając krótko na Maeve, żeby wyciągnąć do niej dłoń, ale niekoniecznie zapraszająco. Po prostu ją złapał za nadgarstek i jednym ruchem pociągnął do siebie (no chyba że kobietka zamierzała się opierać). Złapał ją w ramiona i zamknął ręce za jej plecami, spoglądając w jej oczy, które potrafiły robić się tak niewinne przy jej niewinnych minkach, jeśli tylko tego zechciała. Ale ona nie miała w sobie nawet jednego grosza niewinności. Za to miała cały wóz niepewności i własnego strachu. Przerał ten rytm palców i dłoni dwóch kobiet. Choć nie miał żadnej intencji przerywać go na stałe.

- Lorraine. - Sauriel rzadko wypowiadał imiona. Niemal zawsze to były dziwne ksywy czy przezwiska, a Stanley był chyba tutaj wyjątkiem, jak często się do niego po imieniu zwracał. - Na tym świecie nie ma bezpieczniejszego miejsca niż to, w którym jesteś. - Jej życie było pogmatwane, jak chyba wszystkich tutaj. Ze swoimi wzlotami i upadkami, z niepewnymi i poszukiwaniem swego miejsca. Gdzie było miejsce tej kobiety? Na pewno u boku Maeve, każdy głupiec by to zobaczył. Nawet taki Sauriel, który swoją empatię miał tylko już we wspomnieniach. Trzymał ją przez moment. A może dwa? Albo kilka momentów? O tym, co tutaj zrobiła - i żeby tego nie robiła - porozmawiają potem. Puścił ją w końcu, a kiedy to zrobił to spojrzał w kierunku Murthaga i Nicholasa, zanim wrócił do baru, żeby samemu stuknąć w szklankę Stanleya. - Czas odcisnąć swoje łapy na Nokturnie.

A kto nie z nami, ten przeciwko nam.



[Obrazek: klt4M5W.gif]
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.
Kot z tendencją do głupoty
kici kici miau
będę ciebie brał
Ma wzrost 174. Gibki, żwawy, skory do zabawy. Oczy jasnobrązowe, ale włosy ciemniejsze. Jest wysportowany, bo dużo biega i się wspina. Mięśnie ma, ale nie jest jakimś Pudzianowskim. Zyskał je ze swojego aktywnego trybu życia, a nie przez ciągłe ćwiczenia. Z reguły ciepły albo cwany uśmieszek ma na pyszczku. W WERSJI KOCIEJ: rudo umaszczony kot domowy, nieprzeżarty. Ma kompletnie inne zwyczaje niż Garfield.

Leo O'Dwyer
#32
25.11.2023, 19:24  ✶  
Tak obserwowałem sobie Boginię Lorraine, więc nie umknęło mojej uwadze, że się Maeve do niej zbliżyła, że jaj kładła łapki na ramionach Mlecznobiałego Bóstwa, że była tak blisko, więc mnie tak zazdrość zaczęła zżerać nieszczęsna, bo kiedy chciałem całe spotkanie klęczeć u jej stóp, poniżej jej pięknego majestatu, to mnie do porządku przywoływano, a teraz Mewa... Ona miała jakiś autorytet w tym gronie i może jednak jakąś domieszkę boskiej krwi, bo kiedy tak spojrzałem na nie bez zazdrości, tylko z potencjalnymi korzyściami, to już bardziej podobał mi się duet, ale... wciąż wolałbym być na miejscu Mewki. Czy to było normalne, że właśnie o tym myślałem?
Właściwie, kiedy tak wszyscy mówili o zaufaniu i lojalności. Nie potrafiłem pojąć, czemu to wszystko służyło, czemu zabierało nam czas, który mogliśmy poświęcić między innymi na picie drinków z mlekiem. Właśnie, z mlekiem, które tęsknie stało tam, bo o nim kompletnie zapomniałem, i czekało na rozlanie... Ale rozmowa zeszła na zaufanie i lojalność, a właściwie to skoro tu wszyscy przyszli, to się w akcję zaangażowali, więc reszta to chyba pikuś, nie nie? Czy może ja jednak czegoś nie ogarniałem i teraz powinienem się obawiać, że któreś z moich nowych przyjaciół wbije mi nóż w plecy? Hmm? Bellka wyszła, więc raczej już nie miało być źle, a nawet dobrze...? Choć przyznam szczerze, że gdyby została i posmakowała mojego drineczka, to zmieniłaby mniemanie o Leoleoleo. Pokochałaby mnie z mostu, po prostu. Pewnie prędzej z niego zrzuciła, ale wolałem się łudzić, że jednak potrafiłem zjednać sobie każdego, bo ja to już taki koci urok miałem, ten błysk w oku i cyk-szyk. Choć musiałem przyznać, że na Pana Sauriela, to mi prawie gęba opadła i pewnie bym go papugował, próbując być podobnie poważnym kolesiem, ale znowu przypomniało mi się o mleku.
I los chciał, że wstałem właśnie wtedy, kiedy Stanley prosił o deklaracje. Czy moje powstanie mogli odczytać jako zgodę czy niezgodę? O cholerka! Ja...
- Ja nigdzie się nie wybieram. Ja idę tylko do baru, narobić rabanu... Albo drinka z rabarbaru - rzuciłem jak ten przygłup, w podskokach uwalniając się od krzesła, które chciało mnie jednak zatrzymać przy stole. - Ja to jestem z wami całym sercem swoim. Jak coś trzeba zrobić, to ja zrobię. Ta choinka to też będzie, ale to spokojnie, no nie? - zauważyłem, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że poruszałem temat, o którym rozmawiałem z Maeve i to właściwie raczej tak niepoważnie niż poważnie, ale kto wie? Zawsze dla fanu mogłem przebrać się za Świętego Mikołaja i wparować im tu z choinką w środku lata. Byłem do tego zdolny. Nawet ogarnę taką fancy lokomotywę by sobie po gałęziach popierdalała.
- Ogólnie jak trzeba z tym zaufaniem, może jakieś problemy macie, no ja nie wiem, ale spekuluję, to zawsze możemy zorganizować co czwartek, ale przed południem, bo po południu to ja nie mogę, jakieś koło wsparcia, to ja bardzo chętnie, bez problemu. A jak człowiek się wynurzy, to potem wszelka współpraca to pikuś... A mega tematy przyspiesza alkohol, to ja wam zaraz zaserwuję taki mój popisowy drineczek, moi drodzy. Miód, cud, malina... Właściwie whisky z mlekiem, ale jebniecie... I pierwszą sesję możemy uznać za otwartą, jeśli trzeba - przemówiłem oto ja, pan lekarz, doktór serc i umysłów ludzkich, doktor Helios O’Dwyer na stanowisku. Jak czegoś potrzebujecie, kotynieńki, to możemy zarówno sesyjki zbiorowe, jak i prywatne. Z alkoholem i bez alkoholu. W ubraniu albo też nago... bo po co będziemy się ograniczać, hihi?
Niewymowny
Jeśli mnie nie lubisz, to twój problem, a nie mój.
Wysoki blondyn, mierzący 194 cm wzrostu. Jego niebieskie oczy przejawiają najczęściej chłód, odwagę, opanowanie, tajemniczość. Nie łatwo odczytać jego zamierzenia i jakie może mieć intencje względem osób drugich.

Nicholas Travers
#33
26.11.2023, 21:14  ✶  

Przymknąć oko na dzielące nas różnice i poglądy? Te słowa Maeve, zwróciły uwagę Nicholasowi. W tym momencie przeniósł swoje chłodne spojrzenie na mugolaka, rozpływającego się pod urokiem Willi, powstrzymując się od zamordowania go wzrokiem. Gdyby miał przytoczyć słowa Lorraine o śmierdzącym miejscu, to mógłby wskazać tego całego Leo, od którego jechało najbardziej. Brudną krwią. Nawet, jeżeli ta istota jest medykiem, czy kimś o tych umiejętnościach, Nicholas nie będzie z nim współpracować w takim zespole. Yaxley przemilczał to, nie odnosząc się do słów panny Chang.

Zarejestrował wyjście Bellatrix, rozumiejąc doskonale jej odczucia względem tutejszej sytuacji i towarzystwa. Żadne z nich nie miało pojęcia, jak przebiegnie to spotkanie. Jakie osoby na nim pojawią się. Tutaj mógł przyjść każdy.

Panna Malfoy używając swojego czaru Willi, nie spodziewała się chyba tak poważnych konsekwencji i wzbudzenia większego braku zaufania do jej osoby. Co więcej, silnego działania jej uroki na kilka osób, zmuszając się zapewne do wycofania czaru. Póki Nicholas jeszcze tutaj był, odniósł się do jej słów, zwracając otwarcie uwagę, że współpraca nie powinna polegać na przymuszeniu z użyciem magii, uroków i to podobnie. Na słowa Lorraine, spojrzenie Nicholasa zmieniło się na bardziej zimne, ostrzegające aby uważała na słowa. Nie będzie zniżał się do jej poziomu i odpuścił dalszą wymianę zdań.

Jednakże słuchając pozostałych… Westchnął o pochwalaniu pomysłu z przysięgą wieczystą.

Odpowiedź od kuzyna, do którego kierował swoje podziękowania za informacje i ostrzeżenia, zwracając się także do ogółu, przy którym Lorraine musiała dorzucić swoje kolce, dała Nicholasowi jasny sygnał, że może opuścić spotkanie w każdej chwili, bez ponoszenia konsekwencji.

- Zatem życzę powodzenia w dalszym planowaniu i późniejszym działaniu.
Zwrócił się do wszystkich, zaraz po podsumowujących słowach Stanleya. Spojrzenie ostatecznie zatrzymując na kuzynie i Saurielu, aby skinąć im głową na pożegnanie. Wyjście w tym momencie było mu na rękę, kiedy szlama postanowił się odezwać. To był idealny moment, aby wyjść zanim roztrzaska mu łeb o stół.

Postać opuszcza sesję
femininomenon
I'm feeling amazing,
I'm fucking amazing;
I'm high as a kite,
I'm sat here picturing you naked

Nie da się Mewy opisać, bo jest metamorfomagiem. Nikt nie wie, jak tak naprawdę wygląda, bo zmienia wygląd jak rękawiczki. Nie tylko wybitnie często podszywa się pod innych, ale też manipuluje aparycją nawet gdy pozostaje przy własnej tożsamości, bo chce w oczach innych utrzymać pewne wrażenie. W jej codziennym wyglądzie da się znaleźć kilka cech wspólnych: azjatyckie rysy, zwykle czarne włosy średniej długości, chłopięcy ubiór. Nosi się - i poniekąd zachowuje - jak bad boy, ewidentnie nie próbując nigdy być damą. Zawsze da się ją poznać po zadziornym spojrzeniu oraz ostrym sposobie wypowiedzi. No i tej bezczelnej pewności siebie.

Maeve Chang
#34
28.11.2023, 01:08  ✶  
Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Tyle pomyślała, kiedy najpierw ten przybytek wątpliwej przyjemności i niewątpliwej rzeżączki opuściła najpierw Black, a potem Yaxley. Nie winiła ich, naprawdę nie; nie każdy miał żelazną psychikę, nie każdy miał ambicje. Rozumiała to, akceptowała i szanowała. Bogowie już tak ten świat stworzyli, że wszyscy się rodzili z innym powołaniem i nie każdemu pisana była wielkość. Niektórzy świetnie się spisywali w innych rolach, choćby jako stojak na miotły - w końcu obydwoje musieli mieć po jednej w dupsku, niechybnie tak głęboko, że aż podziw bierze, że im zębów nie wybiły. Gdyby było inaczej, to nie byliby takimi nudziarzami. O mugolaka się tak pogniewać? Dziecinada.
No ale, niech idą, gdzie chcą. Krzyż im na drogę, straty oszacowano na dwa knuty.
Zapewne z przemyśleniami Maeve co poniektórzy by się tu nie zgodzili - wszakże dwójkę już nieobecnych ktoś musiał zaprosić - więc nie powiedziała tego na głos. Jedynie wzruszyła ramionami na pożegnanie Nicholasa, a potem odprowadziła go zblazowanym spojrzeniem. Wszystko jej było jedno naprawdę; jedyne, na co liczyła, to że ani jedno, ani drugie nie ma obrotnego jęzora. Nie chciała, żeby zdobywanie dominacji nad światkiem przestępczym było trudniejsze niż jest.
- Honor wśród złodziei, huh? - Zagadnęła Murtagha, kiedy tak właśnie określił ich wzajemne zaufanie: słowem honoru. Uśmiechnęła się kpiąco, ale nie dlatego, że kpiła z Macmillana, a raczej z absurdu, jaki wytknął. Było w tym coś groteskowego, ale prawda była taka, że Mewa się nigdy na zebranych tutaj jeszcze nie zawiodła. Co prawda Leo był szurnięty i nie miała z nim daleko idącej historii, a Murtagh był jej znany z widzenia co najwyżej, ale jakoś nie czuła płynącego z ich strony zagrożenia. Z drugiej strony... Czy Chang czuła coś w tym guście ze strony któregokolwiek mężczyzny? Kiedykolwiek?
- Ja zdaję sobie w pełni sprawę, że gdyby BUM pozwalał zbierać naklejki za popełnione wykroczenia, miałbyś wykupiony już cały sklepik z pamiątkami. Absolutnie nie podważam waszych kompetencji, Stachu - wyjaśniła grzecznie, unosząc brwi i przymykając przy tym oczy. Pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć domniemanemu zwątpieniu w jego czarny charakter. - Mimo pokaźnej kolekcji grzechów na sumieniu, nie mamy niestety posłuchu na dzielni. Respektu też nikt przed nami nie czuje, co najwyżej strach. Ja póki co jadę na reputacji mojej matki jak na sankach, ale chciałabym wreszcie na własnej. Więc potrzebujemy konkretów na cito, bo nas wyśmieje - przyznała szczerze, nie mając zamiaru ukrywać, że Madeleine to ma ją za szczyla, co potencjał marnuje i szlaja się z półgłówkami. Co prawda tego drugiego nie chciała tak dosadnie obwieszczać, bo dbała o uczucia kumpli, a ponadto matce chciała też sama udowodnić, że wcale nie są tacy głupi, na jakich wyglądają. Skoro Maeve chciała wskoczyć za tych gagatków w ogień, to musiało być coś na rzeczy (nawet jeśli to był tylko idiotyczny zakład).
Kiedy Lorraine oświadczyła z taką pewnością siebie, że zawsze była gotowa odstawić dzielące ich różnice i złączyć dłonie w konsensusie (choćby ich miała swoim diablim urokiem ich wszystkich do niego zmusić), cudem powstrzymała się od nachylenia się nad jej uchem i wyszeptania: grzeczna dziewczynka. Pierwszym, co ją powstrzymało była chęć uniknięcia łokcia wbitego prosto w trzewia, bo w ich obecnym ustawieniu Malfoy miała nieziemsko łatwo taki cios wyprowadzić. Drugim był niebezpiecznie zbliżający się Sauriel.
Spojrzała na niego spod byka, zastanawiając się szczerze, czy na serio jego dalej trzymał urok wili. Ukradkiem spojrzała na Lorraine, by upewnić się, że nie trzyma go w swoich szponach, po czym wróciła spojrzeniem do Rookwoda - akurat w czas, by ich oczy się spotkały. Maeve miała brwi zmarszczone, oczy skonfundowane; nie wiedziała, co planuje, ale jakoś podskórnie czuła, że jej się to nie spodoba. Że jest zły o to, co mu zrobiła Raine z głową.
Kiedy pociągnął ją do siebie, Chang ruszyła podświadomie tuż za dziewczyną, jakby ich ciała były ze sobą perfekcyjnie zsynchronizowane. Postąpiła krok, ale zatrzymała się nagle, zastygła w ruchu, widząc, że jedynie zamyka ją w objęciach i zwyczajnie pociesza. Rozluźniła dłoń, którą ciasno zamknęła w pięść jeszcze moment temu, bo oczyma wyobraźni widziała już scenę z przyszłości, gdzie jej pobielałe knykcie zderzają się z wampirzymi kłami. Spięcie opuściło ciało Changówny, a nabuzowane emocje objawiły się tylko jeszcze w nagłej zmianie koloru tęczówek, których barwy przez kilka sekund wirowały jak w kalejdoskopie. Wypuściła powietrze nosem, głośno i w irytacji, po czym wycofała się z walki, której na szczęście nawet nie zdołała zacząć. Czy można było to nazwać walkowerem, czy raczej rozwagą?
- Jeszcze ją w czółko pocałuj - burknęła tylko, krzywiąc się w niezadowoleniu, ale długo nie musieli na podkurwioną gębę Mewy patrzeć, bo obróciła się na pięcie i zaczęła maszerować w kierunku baru. Nie miała zamiaru pić, bo nic by to przecież nie dało, ale po prostu przewiesiła się całym ciałem przez kontuar i zaczęła szukać czegoś do jedzenia. Zupełnie zignorowała Francisa, który chciał jej pomóc. Musiała jakoś uciszyć tę irracjonalnie terytorialną zazdrość.
- Może wróćmy do meritum? Do Eldirra? Ktoś ma jakieś nowości, plan? Czy się będziemy tu po prostu wszyscy kolektywnie razem z paniami przytulać?- Zabrzmiała strasznie sarkastycznie, przeskakując wreszcie przez ten bar, by wyjąć jakąś podłą przekąskę z czeluści półek. Na swoją obronę miała to, że jeszcze nie zdążyła zapchać sobie ust jedzeniem, toteż nie mogła powstrzymać tego, co jadowita ślina na język jej niosła.


I wanna skin you alive
I wanna wear your flesh
— like a costume —
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#35
02.12.2023, 00:33  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.02.2025, 11:53 przez Lorraine Malfoy.)  
Na luzie skipnijcie wszystko poza dialogami jeżeli nie jesteście Saurielem i Maeve bo reszta tylko for fun jak ktoś chce się pośmiać z ekstremalnej paranoi tej debilki:

Jeżeli zimne spojrzenie Yaxleya miało zniechęcić Malfoyównę do dalszej dyskusji, zaznaczyć ogrom groźnej dominacji tego potężnego, statecznego mężczyzny nad wiotką półwilą targaną wiatrem i emocjami, albo też pokazać jej, że stanowi realne zagrożenie, z którym powinna się liczyć, no cóż, widać, że w Hogwarcie nie uczyli matematyki, ponieważ to Nicholas się przeliczył – bo Lorraine w obliczu rychłej śmierci co najwyżej robiła się mokra (bardziej niż zwykle), a kiedy ktoś wpatrywał się w nią morderczym wzrokiem, za którym kryła się jawna intencja zrobienia jej krzywdy, gotowa była prowokować go w nieskończoność (Sauriel, ekhem), albo wręcz zaprosić do swojej alkowy..........

............Tylko po to, żeby na szczycie orgazmu gwałtownie włamać się do jego umysłu, dokonać za pomocą legilimencji bolesnej wiwisekcji najgorszych, najbardziej atawistycznych części psyche
, skazując nieszczęśnika na wieczystą rekurencję z najstraszliwszych wspomnień w akompaniamencie wymyślnych wizji czystego cierpienia – tym bardziej przerażającego, bo nie sposób było powiedzieć, gdzie się rozpoczyna, a gdzie kończy, czy to wszystko dzieje się tylko w głowie ofiary, czy ta fizyczna udręka jest równie prawdziwa, i pozostawi trwałe ślady na sieci neuronalnej pieszczonej rączką Lorraine, owocując w przyszłości jakąś neuralgią, zespołem bólowym lub paraliżem – tylko po to, by ostatecznie skończyć z tym pierdoleniem (dosłownie i w przenośni) i doszczętnie zniszczyć całą tę subtelną strukturę ludzkiego umysłu, co finalnie pozostawiało przeciwnika Lorraine w stanie negliżu – i śmierci mózgowej.
Czy coś, nie wiem, jestem zdecydowanie zbyt nieśmiała na eroski.

Taki Nicholas nie byłby dla niej wcale wyjątkowy – Lorraine złamała już wiele męskich (i nie tylko) umysłów w taki sposób, choć zawsze zostawiała w swoich ofiarach iskierkę życia – nie po to, by móc żyć bez wyrzutów sumienia, choć to też było zaletą jej metodologii, ale po to, by nikt nie mógł powiązać półwili z nowym, „wegetacyjnym” stanem jej ofiar, tak jak wtedy, kiedy Murtagh zasugerował jej, aby zajęła się znienawidzonym przezeń ojcem Diany Mulciber („zlecił” byłoby tutaj nieodpowiednim słowem, w końcu ich relacja dawno już przestała się mieścić w ramach zwykłej interesowności, a oni przywykli dbać o tę drugą osobę nie tylko w sferze biznesowej ale i bardziej prywatnej), który to na krótko po intymnym spotkaniu z Lorraine popełnił samobójstwo – tak, aby wszyscy myśleli, że nieszczęśnik całował się z języczkiem z jakimś slutty dementorem w podejrzanym zaułku, a nikt nie śmiał nawet podejrzewać, że za atakiem mogła stać słodka, niewinna wila.
Brakowało jeszcze tylko, by ktoś powiedział jej, że jest grzeczną dziewczynką, o tak.

Ciężar dłoni Maeve opartych na ramionach Lorraine był kotwicą osadzającą kobietę w rzeczywistości – nie tylko na dnie tych kanałów, w Głębinie, gdzie każdy element wystroju zachęcał do snucia marynistycznych porównań i śpiewania szant o przygodach gromadki awanturników z tonącego statku, którzy na końcu każdej z piosenek odkrywali, że prawdziwym skarbem, jaki zdobyli, nie była skrzynia ze złotem, a wierni przyjaciele poznani w trakcie tych wszystkich szaleńczych wojaży does that ring a bell? – ile to razy tylko obecność Maeve pozwalała jej nie zwariować? Tylko u jej boku potrafiła zapomnieć o chorobliwej potrzebie kontroli wszystkiego dookoła, odrzucić bezwzględną kalkulację na rzecz spontaniczności, i dać się ponieść.
Normalnie, Malfoy każdy swój krok planowała z wyrachowaniem mistrza magicznych szachów, świadomie dostosowując tempo do przeciwnika, z każdej społecznej interakcji czyniąc swoisty taniec: raz pozwalając sobie na więcej, to znów – wycofując się, do taktu.
Kiedy zaś była z Maeve, mimowolnie dostrajała swoje ciało do rytmu, z jakim biło serce przyjaciółki.
Myślała o ostatnim święcie Lithy, o ogniu, którego płomienie odbijały się w oczach jej słodkiej towarzyszki, rozświetlając je feerią barw bardziej szaloną niż zwykle; o wściekłej pożodze w piersi, która nie mogła być wynikiem wyłącznie braku tchu po tanecznych pląsach w kręgu ognisk.
Zaś jej własne serce? Z Saurielem tańczyło jak zahipnotyzowane tango i walczyka czy co tam chciał. A z Maeve… – nie zawsze wyglądało to jednak tak pięknie jak teraz, kiedy stały głowa przy głowie, w idealnej harmonii – z nią serce po prostu waliło jak oszalałe, uderzając z taką samą częstotliwością, z jaką oczy pani metamorfomag zmieniały delikatnie barwę, albo kiedy znów jakiś kolor zaczynał mienić się inaczej w jej włosach… Tak jakby Lorraine przeżywała permanentny zawał.

Co za ironia, biorąc pod uwagę, że to ona była ekspertką w łamaniu serca przyjaciółki. Bogowie wiedzą, że przy Maeve potrafiła być tak cholernie irracjonalna i lekkomyślna, że aż zdejmowało ją później obrzydzenie wobec samej siebie… Bo to ona wypadała na tę bardziej żałosną, tę bardziej zależną od tej drugiej w tym układzie, choćby nie wiem jak przekonywała się, że tak, potrafi manipulować sympatią Changówny, i jej żałosną skłonnością do wybaczania Malfoy najgorszych, najbardziej okrutnych słów. Bo najbardziej żałosne z tego wszystkiego było to, że to przecież Lorraine nieustannie do niej wracała, jak gdyby nigdy nic, po tym jak kilka dni wcześniej obijała się od ścian mieszkania, miotała się w jej łagodnych, acz stanowczych objęciach, dręczona wstydem, wątpliwościami i… Nie potrafiła tego zdefiniować, ale chyba bała się swojej własnej słabości, kiedy opuszczała przed Maeve gardę.

Nie była przyzwyczajona do tego, że sprawy mogą się mieć dobrze; za bardzo nawykła do tego, że wszystko w jej życiu musi być okupione cierpieniem, że tylko ta najtrudniejsza droga jest słuszna, a każda inna – każda, która nie wiązałaby się z jakąś osobistą agonią; każda, która byłaby łatwiejsza – rodziła w niej nieufność, i rekurencję wątpliwości... bo jeżeli coś przychodziło jej za łatwo, nie czuła się, by na to zasługiwała. Jeżeli coś przychodziło jej za łatwo, testowała to na wszelkie możliwe sposoby; poddawała nieskończonym analizom to, co normalnie wzięłaby za pewnik, tylko po to, by za którymś razem przegiąć, i tym samym – bezpowrotnie zniszczyć perspektywę lepszej przyszłości.

Obawiała się, że właśnie w taki sposób dotarła na skraj wytrzymałości Sauriela Rookwooda.

Był zły. Widziała to po sposobie, w jakim nagle ściągnął brwi, po ledwie zaznaczonej zmarszczce kontemplacji na środku czoła, która natychmiast wygładziła się, kiedy skupił na niej wzrok. Widziała to po sposobie, w jaki zbliżył się do niej i do Maeve, miękko jak kot, ale i jak jakiś groźny drapieżnik. Widziała też, że się hamował, bo zdążyła już poznać prawdziwy wymiar jego gniewu. Jeżeli gwałtowne wybuchy wściekłości Lorraine wydawały się wykalkulowane, jakby nawet najbardziej pierwotne z targających nią uczuć musiało być wcześniej umówione na konkretny termin w jej planie dnia, tak złość Sauriela była bardziej pierwotna, ale i bardziej metodyczna jednocześnie; inna – bardziej niszczycielska, a jednocześnie cichsza, nie pojawiała się bez prowokacji, choć jego ledwo wyczuwalna obietnica spowijała mężczyznę niby druga skóra. Jakaś śmiertelna konsekwencja tkwiła w jego ruchach, diabelna celowość w każdym z jego kroków; westchnęła ciężko, kiedy złamał ich niepisany traktat o nietykalności, który zawiązali bez zbędnych słów tamtej nocy, gdy zgodzili się na współpracę.

Gdyby na miejscu Sauriela znajdował się w tym momencie każdy inny mężczyzna, Lorraine spodziewałaby się, że ten zada cios: najpewniej, że zdzieli ją w twarz na odlew – bo ta z pięknej bardzo szybko stawała się nienawistną temu, kto był zdolny uwolnić się spod jej czaru – a że jej ciało było słabe, chociaż w takiej sytuacji zrobiłaby wszystko, by wyrwać się z uścisku przeciwnika, zapewne zmuszona by została uznać całe zajście za nieuchronny element ryzyka zawodowego i po prostu ze wstydem zaaplikować jakiś eliksir na siniaki… I chociaż Lorraine dalej nie znała różnicy między Czarnym Kotem a Czarnym Panem przez ostatni miesiąc zdążyła wyczerpać pomysły na możliwe scenariusze swojej niechybnej śmierci z łapek Rookwooda, to znów – to wciąż był Sauriel, który zdecydowanie różnił się od wszystkich znanych jej mężczyzn, więc przecież by jej nie uderzył (co najwyżej zamordował na miejscu, ale zakładała, że lubił ją na tyle, by zrobić to bezboleśnie); ten sam Sauriel, za którym czasem mimowolnie podążała spojrzeniem w szkole, ten sam, z którym lubiła grywać w szachy; ten sam, który wciągnął ją przy pierwszym spotkaniu po latach w zorganizowaną działalność przestępczą…
Wystarczy powiedzieć, że nie potrafiła, i nie chciała się mu opierać, bo jaki miałoby to sens? Wystarczyło, że łypnął na nią tymi czarnymi oczyma, w których czasem nie potrafiła odróżnić źrenicy od tęczówki, używając tego swojego groźnego spojrzenia, od którego drżały jej nogi, i to w gruncie rzeczy całkiem efektywnie zmuszało ją do ulegania mu i w konsekwencji zmiany strategii – w tym momencie on robił swoje, jak zwykle popędliwy, i strasznie arogancko pewny swoich umiejętności, a ona poszukiwała nowych wybiegów na przekonanie go do swoich racji, jednocześnie modląc się, żeby debilowi wystarczyło tym razem wszystkich jego kocich żyć… Oczywiście, ona tym groźbom nie pozostawała dłużna, bo tyle samo razy co on jej groził, ona bezwstydnie go prowokowała, ale obecny status quo od kilku tygodni zakładał, że byli dla siebie niemal po ludzku mili i traktowali się z szacunkiem(!!), więc to ponowne starcie ich charakterów po tak długim okresie bez kłótni wydało się jakieś takie… niebezpieczne.

Lorraine już uruchamiała w głowie plan pod tytułem szybka minimalizacja strat, który zakładał, jak przygładzić nastroszoną sierść poirytowanego kotka, kiedy gwałtownym ruchem pociągnął ją za rękę, i wyrwał z objęć Maeve; przez chwilę bardziej przejęła się o los Sauriela niż swój nawet, bo oczami wyobraźni zobaczyła lewy sierpowy dziewczyny (którego mogła być kiedyś świadkiem podczas jednej z ich Nokturnowych eskapad), i już chciała uspokajać Changównę, że to nie zdrada, jeżeli ktoś jeszcze pociągnie ją przypadkiem za włosy, kiedy – ku jej absolutnemu szokowi – Sauriel Rookwood ją, kurwa, przytulił.
Gniew był czymś, co rozumiała, ale czułość? Co on odpierdalał?
Zamrugała gwałtownie. Masz na myśli swoje ramiona, czy Głębinę?, to była jej pierwsza myśl, zaraz po kilkunastosekundowym białym szumie w postaci „……………….” – zastanawiała się, czy bardziej zezłościłaby tym komentarzem Sauriela, czy Maeve… – już rozchylała drżące wargi, by zadać mu to pytanie, i to wcale nie z niewinną przekorą, którą zazwyczaj odbijała ironiczne komentarze mężczyzny, tylko z absolutną powagą. Oczekiwała, że poczuje gniew buzujący pod jego skórą, zjeżoną sierść poirytowanego kotka, którego ktoś wziął pod włos; ale choć biło od niego dziwne zimno, to nie przez nagły spadek temperatury zaczęły drżeć jej nogi. Dobrze, że mogła zrzucić to drżenie na karb strachu. Gorzej, jakby zaczął myśleć, że pod jej zwykle idealną, nieprzeniknioną powłoką tak naprawdę tkwi coś bardzo nieidealnego, na przykład całe spektrum ludzkich emocji…Przecież nie chciałeś żadnej przysięgi, dlaczego nagle mi je składasz, miała też ochotę warknąć, choć więcej było w tym zdziwienia i pretensji, niż realnej złości. Ta wyparowała z niej w chwili, kiedy Maeve wsparła się na jej ramionach; jej resztki zagnieździły się gdzieś w brzuszku Lorraine jak motylki, które zaczęły obijać się o ściany jej pustego (poza alkoholem) żołądka, co osiągnęło kulminację, kiedy Sauriel zamknął ją w objęciach. nIEnAwiDzIŁa, kiedy Maeve i Sauriel napierdalali się na zapleczu, a jeszcze bardziej, kiedy robili to na strunach jej delikatnego, skołowanego, bardzo chorego serduszka.
Ale cóż mogła zrobić. Nie za wiele, bo serce waliło jej jak młotem od kilku minut. Wzruszyła się, i bardzo nie chciała tego okazać.

Nieśmiało zaplotła rączki na szyi Rookwooda, odwzajemniając jego gest.
– Przepraszam – szepnęła mu do ucha, najpierw z wahaniem, ale ostatecznie przecież przemogła się, choć z trudem przyszło jej opanowanie drżenia w głosie.

Po tych nieoczekiwanych słowach, które padły ze strony Sauriela kotłowały się w niej skonfliktowane emocje i nie pomagało, że Maeve ewidentnie rozzłościła cała ta scenka publicznego okazywanie sobie uczuć – Lorraine tylko resztką woli nie podbiegła do niej jak pies, żebrząc tym razem u Chang o ochłapy słodkich czułostek, bo wszystko to obudziło w Malfoyównie do tej pory uśpione, nieprzepracowane traumy, i tak, jedynym, o czym na dany moment marzyła, było to, żeby ktoś ją rzeczywiście pocałował w czółko, powiedział, że jest ważna i kochana (pewnie dlatego cały czas wracała do Otto, on umiał mówić to, co chciała słyszeć)… Bo czuła, że jeżeli jeszcze chwilę będzie zmuszona słyszeć tę zgrzytliwą, zazdrosną nutę w głosie Maeve, to najpewniej umrze, albo gorzej, rozpłacze się przy wszystkich, mocząc swoimi łzami nie tylko koszulkę Sauriela, ba, jedno tylko mrugnięcie dzieliło cały ten lokal od zalania morzem słonych łez!! Przynajmniej mieli kapitana na pokładzie…

Kiedy Rookwood wypuszczał ją ze swoich objęć, ścisnęła jeszcze tylko dyskretnie jego dłoń, zanim odsunęła się od niego na bezpieczną odległość; niemal odruchowo, tak jak zawsze robiła to z Maeve. Panowała nad twarzą, ale nogi miała jak z waty. Wróciła do powolnego przechadzania się posuwistym krokiem po wnętrzu Głębiny, między zgromadzonymi dookoła Kongresmenami Nowej Piwnicy, od niechcenia bawiąc się palcami, jak to miała w zwyczaju, kiedy była pogrążona w myślach, tym razem jednak świadomie folgując temu odruchowi, w razie, gdyby nagle ktoś jeszcze powiedział jej you're doing great, sweetheart, i od nadmiaru tych wszystkich emocji zaczęły jej jeszcze dostrzegalnie drżeć rączki.

– Wracając. Trudno to wszystko wyjaśnić w jeden wieczór, ponieważ ta cała sieć powiązań staje się coraz bardziej zapętlona – przyznała niechętnie Lorraine. Odwróciła twarz od reszty, bo bała się, że mogliby coś wyczytać z linii jej ust, z jakiejś dzikiej iskierki tlącej się w spojrzeniu.
Wystarczyło już, że całego z tego wesołego grona dostęp do jej najskrytszych myśli miał Macmillan – sama mu w końcu na to ochoczo pozwalała, kiedy raz po raz pogrążali się w otchłaniach swoich umysłów, ćwicząc się w sztuce legilimencji, i z tego też powodu unikała teraz jego spojrzenia – obawiała się, że ten może mieć całkiem niezłe pojęcie, co za emocjonalny rollercoaster teraz przeżywała, i napawało ją to przeogromnym wstydem. Lorraine nie chciała jednak, w swojej oczywistej HIPOKRYZJI, by i inni zaczęli rościć sobie prawo do wnętrza jej głowy, by widzieli ją taką, jaka była w środku: a w tym momencie, czuła się poruszona, nawet lekko niepewna, a nade wszystko – przytłoczona.

No dobra, potrafiła w pewien sposób uzasadnić ich postępowanie, chociaż ciężko jej to przychodziło, kiedy w głowie nieustannie rozbrzmiewało echo słów Sauriela. Wiedziała, że była dla niego ważną inwestycją, więc tak jak ona starała się, aby on był zadowolony z jej pracy – nie po to spędzała na dopieszczaniu zdobytych dla niego informacji o wiele więcej czasu, niż poświęciłaby normalnie na projekty dla zwykłych klientów – i mógł ufać jej, że tożsamość jego i jego bliskich była bezpieczna, kiedy ona w dużej mierze kontrolowała przepływ informacji na Nokturnie, tak ona – dostawała od niego ochronę, i intratny kontrakt – chociaż kontrakty, jak już ustaliliśmy, były ponad nimi, a że Lorraine nie chciała przybijać żadnych umów na uścisk poślinionej łapy, po prostu trwali w wygodnej symbiozie, i jedno z drugiego czerpało nieocenione korzyści.
Z Maeve było tak jak zawsze – łatwiej i trudniej jednocześnie. Bo to przecież niemożliwe, żeby taka Maeve czuła do niej coś więcej poza czystym pożądaniem, prawda? Lorraine doskonale zdawała sobie sprawę, że jej przywiązanie wynikało jedynie z przyzwyczajenia do regularnych uniesień znajdowanych w ramionach wili, że Chang widziała w niej tylko ulubioną kurewkę, która oprócz tych bardziej przyziemnych rozkoszy potrafiła dostarczyć jej inny, bardziej uzależniający rodzaj rozrywki w postaci emocjonalnych dramatów. Lorraine wiedziała dobrze, jakie to uczucie upić się emocjami – zawsze, kiedy czuła zbyt wiele, miała wrażenie, jakby przeżywała kaca – a dla Maeve, która była z natury niewrażliwa na wszelkiego rodzaju substancje wyskokowe, podobne przeżycie musiało być czymś kompletnie nowym, może nawet wyjątkowym.
Tak przynajmniej tłumaczyła to sobie Malfoy. Bo z natury lubiła wszystko analizować aż do porzygu.

Skierowanie rozmowy z powrotem w stronę interesów przyjęła z ulgą, bo puls Lorraine niebezpiecznie przyspieszył, kiedy Maeve i Sauriel przedarli się przez barykady rozstawione dookoła jej serduszka. I kto tutaj miesza komu w głowie??? Nawet mocy wili tej dwójce nie potrzeba…
Nagły przypływ tych obrzydliwie słodkich puchatych milusich uczuć kompletnie odbiegał od wyobrażeń Lorraine o możliwych konsekwencjach użycia przez nią mocy półwili, a już kompletnie nieistotny był w kontekście prowadzonej dyskusji, która W JEJ GŁOWIE od prostej wymiany zdań odnośnie warunków współpracy przeistoczyła się w nagłą walkę o to, żeby się nagle nie rozpłakać, bo Maeve (i Sauriel) zdecydowali się pochwycić ją w sidła swych ramion, a Lorraine – dlatego, że mamusia i tatuś za mało przytulali ją w dzieciństwie – miała silne uczulenie na przejawy nieudawanej ludzkiej dobroci, i zaczynała się wewnętrznie rozpadać, kiedy okazywano jej uczucia.

– Wiem, że ogólnie pojęte szpiegostwo to moja rola, ale darujcie, nie widzę sensu w zanudzaniu was, kogo to nie muszę zaszantażować, komu pogrzebać w głowie, gdzie wysłać ludzi, żeby wzniecieli lekki chaos informacyjny, a dokąd udać się we własnej osobie, bo nikt tego nie zapamięta, i tylko zrobi się chaos domysłów i teorii. – Miała nadzieję, że wszyscy powstrzymają się od dopowiedzenia na głos, że rzeczywiście, na dziś wyczerpali już limit chaosu, i jeszcze trochę, a wyjebaliby skalę na liczniku entropii to znaczy, wyrzuciliby krytyczny sukces, zależy od punktu widzenia.

– Jeżeli dacie mi czas, przygotuję zdobyte informacje w bardziej przystępnej formie zamiast trzymać wszystkich tutaj na kilkugodzinnym wykładzie. Tak jak sugeruje Stanley, to byłby test zaufania, możliwość sprawdzenia się: podzielibyśmy się zadaniami w taki sposób, aby każdy mógł wykorzystać swoje mocne strony. Wówczas bylibyśmy bardziej niezależni, każdy mógłby skupić się na wyrobieniu sobie na Nokturnie pewnej renomy indywidualnie, i nie zaprzątał sobie głowy nieistotnymi szczegółami pozostałych operacji. – skinęła w stronę Maeve, odnosząc się do jej obaw o to, że nie są Nokturnie traktowani poważnie. W pewien sposób rozczuliła ją szczerość Changówny: rozumiała jej obawy, bo sama żywiła podobne, zanim zaczęła zyskiwać klientów chętnych na jej usługi, ba, dalej takie czasem miewała, na przykład wtedy, kiedy dostawała sowę z banku, że ojciec znów przehulał oszczędności, które gromadziła w rodzinnej skrytce miesiącami… Czuła się wtedy, jakby stała w miejscu, jakby jej reputacja była gówno warta, skoro nie potrafi zmusić do posłuchu własnego, zdezelowanego moralnie ojczulka.
Ale lubiła, kiedy Maeve była taka. Pewna siebie, odważna; w jej głosie przebrzmiewało jakieś królewskie przeświadczenie, że Nokturn to jej rodzinna scheda, i samo to w sobie było cholernie seksowne, ale ona nie poprzestawała na tym – chciała to zrobić na swoich warunkach, chciała udowodnić, że poza tym, że nosi najsłynniejsze z nazwisk powtarzanych pośród mieszkańców tej zapomnianej przez Bogów dzielnicy, poza tym, że jest Chang – jest też Maeve. Przede wszystkim Maeve, pomyślała z czułością Lorraine, a kąciki jej ust mimowolnie poszybowały w górę, kiedy zaczęła jeszcze raz mielić w głowie słowa, które padły z ust przyjaciółki. Możemy wrócić do meritum, skarbie, ale wątpię, żebyś właśnie to zaprzątało teraz twoją śliczną główkę, mam rację?

Zgadzała się z kobietą, że zdobycie odpowiedniego szacunku wśród wpływowych mieszkańców Nokturnu jest podstawą, zwłaszcza dla reszty zgromadzonego tutaj towarzystwa, specjalizującego się w bezpośrednim działaniu. Bo dla samej Lorraine reputacja nie była w tym momencie tak ważna jak zysk – jej działalność jako dealerki sekretów z natury była raczej sekretna, więc nigdy nie wychylała się zanadto, preferując egzystencję szarej eminencji, która operuje raczej zza kulis… Chociaż, od kiedy w jej mieszkaniu zawitali Borgin wespół z Rookwoodem, zaczęła myśleć o tym, że może powinna częściej angażować się w bezpośrednie konfrontacje.
Do tej pory ubezpieczała się na wszelkie możliwe sposoby, zanim wprost podejmowała się ataku – miała swoje eliksiry odurzające, swoją urodę, i całe mnóstwo małych pajączków, to jest, informatorów, w niemal każdym zakamarku Nokturnu – albo zabierała się za daną akcję w tandemie z Murtaghiem, który był bardzo utalentowany w magii ofensywnej. Wszystko zmieniło się od czasu śmierci Elddira. Kiedy wspólnicy poinformowali ją o sukcesie misji, poczuła niezrozumiałą euforię. Dopiero potem zrozumiała, że to władza uderzyła jej do głowy, świadomość, że to jej informacje wydały wyrok dała jej niemal taką samą przyjemność, jakby to ona osobiście załatwiła mugolaka. To było zupełnie inne uczucie niż doprowadzanie do zguby bogatych arystokratów. Równie podniecająca wydawała jej się czysta trwoga, z jaką oprychy z Nokturnu – ci, którym miała okazję grzebać w głowie albo zwyczajnie obserwować poprzez wspomnienia swoich informatorów – wymawiały imię Czarnego Kota.
Może nie tylko kłamstwo może być najlepszą zabawą, jaką może mieć dziewczyna bez rozbierania się. Może zabijanie to większa frajda? Uśmiechnęła się do tych edgy emo myśli.
Na razie odsunęła je jednak na bok, i skupiła się na tym, jak bardzo seksowna była Maeve wtedy, kiedy unosiła się ambicją.

– …Oczywiście, zakładając, że wszystko pójdzie na tyle gładko, że nikt nie będzie potrzebował dodatkowej pomocy. Większość współpracowników Elddira zdecydowanie lepiej byłoby wziąć podstępem, żeby nie zostawić żadnych luk... Ale jeżeli takowe mimo wszystko zostaną, zakładam, że poradzimy sobie z nimi, kiedy spotkamy się omówić finał każdej z operacji z osobna. Najważniejsze to uderzyć z wielu stron jednocześnie. Działalibyśmy w małych grupach lub osobno, a jednocześnie –w pełnym porozumieniu, bo cel mamy wspólny.

Chociaż zachowała profesjonalizm, dalej miała wrażenie, że tkwi między młotem a kowadłem, między Saurielem a Maeve, między daddy issues a mommy issues, i szczerze, rozbolała ją już od tego głowa; bardziej niż od tego nokturnowego smrodu. Powiodła wzrokiem po reszcie wspólników – bo tak się mogli teraz nazywać, prawda? – i przywołała na usta słodki uśmiech.

– Mam nadzieję, że was to satysfakcjonuje, bo wolałabym już dla odmiany posłuchać muzyki niż brzmienia własnego głosu… – rzuciła, niby to od niechcenia opierając się plecami o bar, tak jakby wcale nie zakończyła swojego spacerku tuż obok miejsca, gdzie rezydowała poirytowana Maeve, która ewidentnie miała na pieńku z wyposażeniem baru, bo dość hałaśliwie przesuwała stojące za kontuarem kufle, szklanki i butelki. Zaczęła się zastanawiać, czy istnieje jeszcze cień szansy na poprawę jej humoru…
Powłóczystym spojrzeniem powiodła za kontuar, szukając po sali gitary Sauriela. Miała nadzieję, że jego miłość do instrumentu przewyższa mimo wszystko jego nienawiść do jej osoby, bo choć normalnie spodziewałaby się, że na krótko po spotkaniu może zechcieć obedrzeć ją ze skóry na osobności, to wątpiła, by to zrobił po deklaracji że jest w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi, czy coś. Z pewnością jednak zechce porozmawiać, a tymczasem ona wolałaby najpierw… Nieco ugłaskać Maeve. Zwłaszcza, że dalej czuła ciepło jej dłoni na swych ramionach, tak kontrastujące z lodowatym uściskiem Rookwooda.
– …I dowiedzieć się, przy okazji, jak smakuje ta abominacja, jaką nazywasz whisky z mlekiem? – ściągnęła lekko brwi, obracając twarz w stronę Leo, udając, że wcale nie przysunęła się przed chwilą jeszcze bliżej w stronę pewnej zazdrosnej czarownicy, kiedy inni wznosili toast.


Yes, I am a master
Little love caster
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#36
04.12.2023, 20:49  ✶  

Prawdę mówiąc to Stanley się obawiał. Obawiał się, że nic z tego nie będzie. Obawiał się, że zaskoczenie Sauriela takim pomysłem to nie było nic dobrego i wynikną z tego samego problemy. W końcu przez jakiś czas wszystko na to wskazywało - ciężko było im dojść do jakiegoś wspólnego języka, obrać jedną stronę, zacząć współdziałać. Wiadome było, że grupa musi się dociąć, sprawdzić, ocenić. Na całe szczęście część odpadła w przedbiegach - było to dobre ale również złe.

Wstępne deklaracje od pozostałych osób były pozytywne, chcieli współpracować. Osiągnąć coś wspólnymi siłami. Potrzebowali tylko jednego... wspólnego wroga, który by ich bardziej zjednoczył. Niby był ten cały Elddir... ale komu on zalazł za skórę? Lorraine? Bo jeżeli tylko jej to średni był z niego wspólny wróg - ale od czegoś trzeba było zacząć.

- Żadnej grupy wsparcia nie będziemy robić. Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Każdy wie gdzie nas szukać w razie czego - odparł na słowa Leo. Oczywiście mówił o Głębinie, wszak Francis zdążył te ich parszywe czy tam słodkie buźki pozapamiętywać i wiedział kogo ma wpuszczać na zaplecze, a kogo nie - Cieszą mnie Twoje słowa Maeve. Pragnę tylko przypomnieć, że skoro mnie tam przyjęli to przyjmą każdego. A same kompetencje szeregowego bumelanta są raczej nikłe, jeżeli nie znikome - stwierdził na słowa Changówny, tudzież swojej "siostry" - Strach jest dobrym początkiem - skwitował, pociągając solidnego łyka.

Niestety, a może stety, w kwestii Elddira polegali w pełni na Lorraine - to ona musiała zdobyć informacje, uśmiechnąć się tutaj, puścić oczko tam. Dopiero wtedy w ruch mogło iść ocieplanie relacji w wykonaniu Sauriela przy wsparciu jego dzielnego giermka Stanleya. Maeve też była bardzo ważna w tym wszystkim - mogła być kim chciała, kiedy chciała... pod warunkiem, że nie zachciało jej się akurat kichać. Czy Leo był przydatny? Według definicji zawodu jaki wykonywał - jak najbardziej. Jak było naprawdę? Tego nie wiedział - nie miał pojęcia czego się może po nim spodziewać... ale jakoś tak spokojniej było na duchu kiedy miało się myśl, że "jakiś" "medyk" może ich poskładać. A no i jeszcze Murtagh ze swoimi kurwiszonami, które mogły również zdobywać informacje - gorzej od Malfoyówny ale zawsze mogły coś usłyszeć.

- To jest chyba najlepszy pomysł Lorr - zgodził się z nią - Damy Ci trochę czasu, zbierzesz najważniejsze informacje i przedstawisz nam skrócony raport składający się tylko z najistotniejszych rzeczy - kiwnął do niej porozumiewawczo głową - Gdyby tylko ktoś Ci przeszkodził w zdobywaniu informacji, daj nam znać... W sensie mi albo Saurielowi. Zajmiemy się jegomościem... no chyba, że preferujesz bardziej humanitarne rozwiązania... to polecam Maeve - uśmiechnął się pod nosem kiedy przypomniał sobie o tej tajemniczej psince, którą otrzymał od ich Mulciberowej azjatki. Chociaż... czy zatrucie kogoś psinką, należało do humanitarnych rzeczy? Raczej nie - Ale to wszystko przecież wiesz, czyż nie? - klasnął w dłonie, odwracając się do Francisa i gestem dłoni poprosił go o wyjęcie flaszki.

- Ale starczy tej roboty na dzisiaj - skwitował - Nie zebraliśmy się tutaj tylko po to, aby rozmawiać o pracy ale też świętować otwarcie tego pięknego przybytku. Sauriel, z łaski swojej, weź gitarę i zagraj nam tu jakieś Morskie Opowieści czy inne takie pieśni - dodał, stawiając swoją pustą szklankę na ladzie gdzie Francis już oczekiwał z butelką zimnej rudej - A reszta niech się bawi i świętuje. Na następnym spotkaniu będzie też pianino, więc będzie jeszcze lepiej - przyznał, łapiąc szklankę oraz papieroska. Usiadł i oparł się o blat. Borgin w końcu mógł odpocząć.



"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
Czarny Kot
Let me check my
-Giveashitometer-.
Nope, nothing.
Wysoki, dobrze zbudowany, z mięśniami rysującymi się pod niezdrowo białą skórą z fioletowymi żyłami. Czarne, krótsze włosy roztrzepane w nieładzie, z opadającymi na oczy kosmykami. Czarne oczy - jak sama noc. Śmiertelna bladość skóry wpadająca w szarość, fioletowe żyły. Czarna skóra, czarne spodnie, czarna dusza, czarne życie.

Sauriel Rookwood
#37
05.12.2023, 00:40  ✶  

Można być skurwielem i kawałem drania. Można być przy tym skurwielem z zasadami. Nie każdy, kogo znał, musiał tkwić w tym wariatkowie, w tej zbieraninie specyficznych kreatur. Z Lorraine się zamierzał jeszcze rozliczyć i bardzo ładnie ją poprosić, żeby tak nie robiła. Nigdy. Ani. Razu. Więcej. Informacje i akcje, jakie się przetoczyły przez to miejsce, a teraz nieco rozluźniły (nieco, bo Leo nadrabiał za 10) stanowiły prawdziwą orkiestrę szałamaji i innych dud w głowie Sauriela. Czy go to przytłaczało - w żadnym wypadku. Natomiast łatwo było niektórych rzeczy nie zauważyć, inne pominąć. Idealnym rozwiązaniem byłoby przemawianie przez podniesienie ręki. Jak w przedszkolu. Ach, taka utopia byłaby piękna... musieli się zadowolić tym, co mają... a mieli naprawdę sporo. Szczególnie jak na początek. Sauriel nawet uśmiechnął się nieco pod nosem. Nawet pomimo tego, że Bellatrix szybko opuściła to miejsce (za co był jej wdzięczny wiedząc, jak nie toleruje mugoli) z klasą, nawet jak Nicholas się zwinął przed imprezą docelową - ale hej, no przecież to było w jego stylu. Nigdy nie był nadmiernie rozrywkowym kolegą. Ważne, że wiedział, że na tamtą dwójkę mógł liczyć. Tak jak i na parę innych osób, które niekoniecznie tutaj były. Które niekoniecznie mogłyby się wpasować... a już tamta dwójka Śmierciożerców była wątpliwym wyborem. Nie dlatego, że im nie ufał. Dlatego, że nie wziął tego czynnika absurdalnego chaosu, jaki się tu może stać, kiedy wciśniesz do jednego miejsca tyle przeróżnych osobistości. Bo każdy tu był inny. Ten kocioł Bałkański - on miał przetrwać. Miał coś zbudować. Miał im wszystkim służyć. Mieli sobie wzajem służyć.

Sauriel zaczął od tego, by z bożej [Maewe] łaski pocałować Lorraine w czoło. Delikatnie. Swoimi miękkimi, zimnymi nieprzyjemnie wargami. Tak samo jak nieprzyjemnie zimne miał dłonie. W końcu był trupem. Trupem, który mógł być tarczą dla każdej tutaj osoby. Mieczem wycelowanym we wrogów. Tak, wszystko wymagało pewnych przysiąg - ale tych, które zapisywane były w umysłach. Które wypowiadały wargi i przyjmowały uszy - nie tych, które pisane były różdżkami i świetlistymi wiązkami. To mogło jebnąć. Oczywiście, że mogło. Mogli wszyscy zostać beznadziejnymi straceńcami - z wielu powodów ludzie cenili sobie tu niezależność. Jakby Sauriel był oczytany, mądry, prezentował sobą jakiś poziom, to może zamiast prostej, topornej mowy, że KURWA ON COŚ TU ZNACZY I JEGO SŁOWO powiedziałby piękne samotny wilk umiera, podczas gdy stado przeżyję... Ale przecież nie był. Nawet kiedy puścił Lorraine i ta zaczęła swoją mowę, spoglądając uważnie na Stanleya, na jego minę, na to, że był spokojny. Taki się wydawał. Ale był zadowolony? Z tego, że rzucił pracę w Ministerstwie i przyszedł tutaj? Naprawdę? Można być zadowolonym z degradacji swojego życia? Stanął przy nim. Stanął, by spojrzeć na wszystkich obecnych i wznieść wysoko w geście toastu szklankę.

- Za naszą nową, wspaniałą ekipę. - Z tą wspaniałą to był trochę sarkazm, ale żartobliwy. Klepnął dwa razy Stanleya w plecy (i to nie tak, żeby mu wybić płuca) i poszedł po swoją gitarę, żeby usiąść na stołku. - Czy ja kurwa mam wam grać szanty? - Zapytał już z autentycznym uśmiechem i rozbawieniem co do tego. Skoro to głębina... nie to, żeby znał dużo szant. Właściwie prawie nie znał. Ale różne dziwne rzeczy grali - szczególnie na Nokturnie. I myślicie, że żartował? Ano nie! Naprawdę zagrał im tutaj Morskie Opowieści. Zresztą - co za różnica, co grasz i śpiewasz. Ważne, żeby bujało. A ten utwór był raczej na tyle popularny, że chyba każdy go słyszał choć raz. No może Stanley nie. Ale Stanley wpatrywał się przez godzinę dziennie w ogórki, żeby nie uciekły z doniczek. Marne to porównanie.

Jeśli was to pocieszy - potem przeszedł do normalniejszych utworów. Albo wręcz - grania na życzenie.



[Obrazek: klt4M5W.gif]
Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnie piwnicznym kocurze.
- Kisssi... kisssi - zabełkotał. - Ciiicha noooc... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem?
- Spierdalaj. - odparł beznamiętnie Kocur i oddalił się z godnością.
femininomenon
I'm feeling amazing,
I'm fucking amazing;
I'm high as a kite,
I'm sat here picturing you naked

Nie da się Mewy opisać, bo jest metamorfomagiem. Nikt nie wie, jak tak naprawdę wygląda, bo zmienia wygląd jak rękawiczki. Nie tylko wybitnie często podszywa się pod innych, ale też manipuluje aparycją nawet gdy pozostaje przy własnej tożsamości, bo chce w oczach innych utrzymać pewne wrażenie. W jej codziennym wyglądzie da się znaleźć kilka cech wspólnych: azjatyckie rysy, zwykle czarne włosy średniej długości, chłopięcy ubiór. Nosi się - i poniekąd zachowuje - jak bad boy, ewidentnie nie próbując nigdy być damą. Zawsze da się ją poznać po zadziornym spojrzeniu oraz ostrym sposobie wypowiedzi. No i tej bezczelnej pewności siebie.

Maeve Chang
#38
07.12.2023, 01:32  ✶  
Przerzucała kufle i szklanki; tłukła się za ladą, czując na karku bezradny wzrok Francisa, który chciał pomóc, ale nie mógł. Wiedział, że nie wolno się wtrącać, bo szkło zamiast na podłodze, rozbije się na jego głowie. Że nie tylko Maeve będzie widziała czerwień przed oczami, ale i oni wszyscy, w wielu innych miejscach. Szukała czegoś, przekąski? A może ukojenia? Cokolwiek to nie było, niektóre burze trzeba było przeczekać, dać im pogrzmieć, dać im się wyszumieć.
Mogła sobie dać rękę uciąć, że Sauriel miał poczciwe zamiary. Gdyby określiła go w ten sposób przy innych, niechybnie wywołałaby w nich dysonans poznawczy, bo taki epitet nie pasował do postrachu, jaki siał wśród Ścieżek. A jednak mogła się założyć, że nie działałby na niczyją szkodę, jeśli chodzi o zebrane tu osoby. Wiedziała, że nie skrzywdziłby nikogo z nich, że nie był dla nich zagrożeniem. W żadnym kontekście, w najśmielszych snach.
A jednak nie potrafiła powstrzymać uczucia gorejącej zazdrości, która nosiła nią z takim impetem, że jedynie bogowie wiedzieli, jakim cudem mu jeszcze nie przywaliła. Tym cudem nie była nawet Lorraine, choć nie w smak jej były ich bójki i awantury, ani nie była nim też uczciwość. Wszystko związane z tą animozją było irracjonalne, nawet to, co trzymało Mewę w ryzach. Nawet to, że unosiła się tak w imieniu kogoś, kto tylko się nią bawi.
Próbowała udawać, że nie widzi tego pocałunku w czółko, bo po pierwsze sama dała im pomysł, a po drugie absurdalnym byłoby wszczynać wojnę o coś takiego. Przecież gdyby miała się bić o każdą, z którą miała coś wspólnego nocą, musiałaby skopać pół Nokturnu, bo Kościany nie cierpiał na brak klienteli. Zanurkowała pod ladą, ale o sekundę zbyt późno, by móc to wszystko zwyczajnie przeoczyć.
Słuchała planu działania jednym uchem. Głos Lorraine ją uspokajał i wkurwiał jednocześnie; wiła nie chciała, by zrobił się chaos i domysłów i teorii, a Maeve aż pod nosem musiała rzucić za późno, bo w głowie miała mętlik. Wszystko wydarzyło się za szybko, serce podskoczyło jej do gardła i nie chciało spaść na miejsce. Kto by pomyślał, że ktoś taki jak Mewa, nie będzie w stanie płynnie dostosować się do dynamicznie zmieniającej się sytuacji.
Wynurzyła się zza baru, kiedy Stanley mianował ją najlepszym kandydatem do humanitarnego podejścia. Gościu, pomyślała, mierząc go przeszywającym spojrzeniem. Gdybyś tylko wiedział, jakie pomysły krążą mi po głowie, ewakuowałbyś cały lokal.
Nie miała ochoty na świętowanie. Miała ochotę zagryźć kogoś, w drodze ugody coś, żeby uziemić nerwy szargające jej żołądkiem. Za barem nie znalazła nic sensownego, a ze wszystkich tu zebranych akurat ona nie mogła się znieczulić alkoholem. Aż się chciało przeklinać.
- Zgłodniałam od tego waszego pierdolenia - oświadczyła niezgodnie z prawdą, głośno uderzając otwartymi dłońmi w blat. Nie chciała jednak zwrócić na siebie uwagi, chciała się jedynie podeprzeć i podciągnąć, ale nie umiała teraz mierzyć swojej siły na zamiary. Przeskoczyła zgrabnie nad barem, miała wprawę, w Palarni robiła to notorycznie. Wylądowała miękko tuż obok Lorraine, która wsparła się wcale-nie-podejrzanie o kontuar akurat tam, gdzie buszowała Mewa. Chang bywała w ciemię bita, ale nie do tego stopnia. Wiedziała, że chce ją udobruchać, ale problem leżał w tym, że ona wcale nie chciała być teraz ugłaskana.
- Planujcie, co chcecie, ja i tak jestem od brudnej roboty. Tymczasem idę do domu zjeść obiad, bo przy tutejszym asortymencie skonam - oznajmiła, jasno zaznaczając, że świętowanie to chyba na razie bez niej. - I nie, nie mogę zadowolić się ogórkami - dodała, bo czuła zbliżające się kupczenie Stanleya, który będzie próbował ją przekonać do swoich przetworów. Poszłaby w zakład, że gdzieś tutaj je skitrał.
Musiała wyjść i się przejść, choćby na chwilę, bo wiedziała, że jeśli tutaj tak po prostu zostanie, to kogoś rozniesie. Przy okazji ten ktoś rozniesie też ją, bo bądźmy szczerzy, miała tutaj samych godnych przeciwników. Nie chciała się wyżywać na nikim, ani na żadnym meblu, bo szkoda było jej rozwalać lokal Borgina już pierwszego dnia. Poza tym była przekonana, że jak posiedzi chwilę ze swoimi kwiatkami, to jej przejdzie.
Udała się do wyjścia; ruszyła do drzwi żwawo, jakby nie miała zamiaru się z nikim pożegnać. Nie było to do niej podobne, bo skupiła się na tych drzwiach jak opętana, nie patrząc nikomu w oczy. Brnęła do celu.
Aż w końcu się zatrzymała.
- Aha, jeszcze jedno - odezwała się nagle, jakby sobie o czymś przypomniała. Uniosła jedną dłoń nieco, punktując nią powietrze, po czym odwróciła się gwałtownie na pięcie. Wtem zaczęła szarżować prosto na Lorraine, niewinnie wspartą o ladę, spodziewającą się wszystkiego i niczego jednocześnie. Wyglądała, jakby miała rozgnieść jej złotą głowę o blat za nią, dosłownie zmieść z powierzchni ziemi. Z oczu Mewy nigdy nie znikała pewność siebie, a teraz jeszcze mieszała się z gniewem.
Zderzyła się wręcz z Malfoyówną, łapiąc ją za fraki. Zacisnęła pięść na jej ubraniu, nieopodal szyi. Przyciągnęła ją do siebie sprawnym ruchem, uniosła na wysokość swojej twarzy i na ułamek sekundy pozostawiła ją tak, zawieszoną w niepewności. Z duszą na ramieniu.
Wreszcie ucięła ten przestrach i pocałowała dziewczynę. Ostentacyjnie, na pokaz. Złączyła ich usta na kilka chwil za długo, by można było to podpiąć pod czułe pożegnanie, okaz troski. Jakkolwiek głupie by to nie było, musiała pokazać, że też tak potrafi, a nawet lepiej. Choć doskonale wiedziała, że nikomu tutaj nie musi niczego udowadniać - nikomu oprócz siebie.
Bestia odstawiła wreszcie Piękną na ziemię, darząc ją dziwnym, rozgoryczonym spojrzeniem. Odsunęła się na krok, najpierw ociężale i nie śmiało, ale po chwili znów mknęła do wyjścia, jeszcze bardziej czując, że wcale nie chce tu teraz być.
- Może potem jeszcze przyjdę - rzuciła cichym głosem, który prawie utonął w hałasie głośno popchniętych drzwi.

Postać opuszcza sesję


I wanna skin you alive
I wanna wear your flesh
— like a costume —
Kot z tendencją do głupoty
kici kici miau
będę ciebie brał
Ma wzrost 174. Gibki, żwawy, skory do zabawy. Oczy jasnobrązowe, ale włosy ciemniejsze. Jest wysportowany, bo dużo biega i się wspina. Mięśnie ma, ale nie jest jakimś Pudzianowskim. Zyskał je ze swojego aktywnego trybu życia, a nie przez ciągłe ćwiczenia. Z reguły ciepły albo cwany uśmieszek ma na pyszczku. W WERSJI KOCIEJ: rudo umaszczony kot domowy, nieprzeżarty. Ma kompletnie inne zwyczaje niż Garfield.

Leo O'Dwyer
#39
10.12.2023, 19:53  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 10.12.2023, 19:53 przez Leo O'Dwyer.)  
Lorraine i Maeve chyba coś ciągnęło do siebie, coś, co mogło się przerodzić w gorącą orgię, jeśli odpowiednio podgrzeję umysły tu zebranych alkoholem. Czy na to liczyłem...? Niekoniecznie, bo Lorraine była moją cudowną boginią, której nie chciałem bezcześcić w swoim umyśle, uważając ją za najbardziej mleczną i niewinną postać na tym padole występku. Taaak. Boginią, moją Boginią, a nie Boginią Mewki. Szczególnie że ja już tu jej szybciochem serwowałem drineczka z mlekiem.
- Żadna abominacja, tylko dzieło najdoskonalsze całego wszechświata - stwierdziłem, podając jej usłużnie szklankę. Zanim drineczka zrobiłem, nawet pozwoliłem sobie na przetarcie szklanki, bo ten tu nasz barman to tak, pożal się o biedne dłonie pani Lorraine, jeśli ujęłaby w swoje przeboskie dłonie jakieś zakurzone i pomazane szkło. Szkło się zawsze dostosowywało pod klienta, więc jak ktoś był charkający, to mu się charkało, a jak ktoś za bardzo zalany, to dostawał nawet samą wodę, bo mu to różnicy nie robiło, a przy okazji miał co nieco okazję wytrzeźwieć.
- Mam wieloletnie doświadczenie barmańskie, więc ja nie tylko abominacje, ale inne wariacje mogę zaserwować... Tak, jestem twoją konkurencją na tym rynku, słodziutki - odrzekłem do barmana i umknąłem przed jego ręką, ogólnie oddalając się od baru. Machnąłem różdżką by nam tu przyfrunęło szklanek kilka, po czym już siłą własnych rąk ponalewałem bursztynowego alkoholu do nich, na świeżo, na bogato.
- Panie Stanleyu, nie musimy tego nazywać grupą wsparcia. Możemy to określić mianem przyjaciół - stwierdziłem, przysiadając sobie na najbliższym miejscu, wąchając butelkę z alkoholem. Whisky tak, może whisky, ale raczej nie najwyższych lotów. Odstawiłem butelkę na stół i machnąłem różdżką po baniak, ale tak się wziąłem zamachnąłem, że prawie mnie on nie zwalił z krzesła, kiedy rąbnął mi o klatę. Huh. Z tymi ilościami to czasami powinienem pójść na umiar. Ale dobra, zrobiłem sobie drineczka i zapytałem grzecznie, czy ktoś jeszcze coś może się skusi...?
A kiedy do towarzystwa rozegrała się muzyka, to już w ogóle poczułem się jak w domu.
Danger in disguise
"Death is a release; not punishment."
Wysoki (182 cm), szczupły, brodaty szatyn. Zwykle ubiera się w czarne garnitury z dobranym golfem lub koszulą z krawatem. Na dłoniach często nosi skórzane rękawiczki, ukrywając swoją chorobę. Jego oczy są głęboko osadzone i bardzo jasne, wręcz srebrzyste. Na dłoniach nosi sygnety, zaś na ramiona zwykle narzuca czarodziejską szatę w odcieniach czerni i zieleni. Posiada spinki do mankietów ze swoją ulubioną drużyną Quidditcha - Goblinami z Grodziska.

Murtagh Macmillan
#40
15.12.2023, 00:44  ✶  

Stojąc sobie nieco na uboczu, w miejscu gdzie mógł dość łatwo ogarnąć wzrokiem większość obecnych, Murtagh raczej przyglądał się akcji i bacznie obserwował rozwój wydarzeń oraz każdą z osób, z którymi miał współpracować, niż aktywnie w niej uczestniczył. Nie przepadał za wypowiadaniem się głośno na tematy, od których nie był ekspertem. A chociaż sam całkiem nieźle potrafił grzebać w mózgach, to nie miał podbiegów do imponującego imperium szpiegowskiego, jakie planowała (i aktywnie starała się) rozwinąć Lorraine.

Mimo to uśmiechął się na komentarz Maeve, o "honorze wśród złodziei". Cóż, w jego świecie tylko dwie rzeczy gwarantowały stuprocentowe zaufanie - przeszukanie nawzajem najgłębszych zakamarków swoich umysłów, lub mutually assured destruction. W tym przypadku miała zastosowanie raczej ta druga zasada, ale do tego każdy musiałby mieć wystarczająco brudów na wspólników, lub "siły ognia", żeby być pewnym iż jeśli którekolwiek z nich zdradzi (albo zrobią to wszyscy jednocześnie), to pozostałe osoby upewnią się, że nie pozostanie z całej tej Piwnicy kamień na kamieniu. W przenośni i dosłownie.

Z drugiej strony był świadomy, że sam stąpa po bardzo cienkim lodzie. Istniała skończona liczba frakcji, jakie naprawdę liczyły się na Nokturnie a w tym momencie obecni w Głębinie ludzie tworzyli zarzewia tej z najlepszymi perspektywami na przyszłość. Jeśli tylko on pomoże im pozbyć się Elddira, to nie tylko wszyscy zyskają znaczącą część wpływów, ale też utworzą sojusz pozwalający mu ubiegać się o pomoc, kiedy Jego cień stanie się więcej niż tylko koszmarnym wspomnieniem. Potrzebował tego sojuszu równie mocno, jak wszyscy inni tu obecni.

- Cóż, jeśli ktoś będzie mnie potrzebował to myślę, że wiecie gdzie mnie znaleźć. Miłego wieczoru panowie i panie. - pozdrowił wszystkich, jakby uznając, że jego obecność jest nie tyle niepotrzebna, co nieuzasadniona. Kusiło go, żeby zostać i spróbować drinka, który tak zachwalał O'Dwyer ale uznał, że chyba lepiej będzie go zaprosić na swój teren, gdzie będą mogli spokojniej porozmawiać. Wymknął się z Głębiny tak cicho jak się w niej pojawił, jak gdyby nie zostawiając po sobie śladu. No dobra, zostały jeszcze dziewczyny z którymi przyszedł, ale i one - widząc brak specjalnego zainteresowania swoim towarzystwem - po chwili się ulotniły.

Postać opuszcza sesję


“I know love and lust don't always keep the same company.”
― Stephenie Meyer, Twilight  Murtagh Macmillan, Secrets of London
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Maeve Chang (5598), Sauriel Rookwood (4619), Stanley Andrew Borgin (5770), Murtagh Macmillan (1507), Bellatrix Black (2071), Nicholas Travers (2900), Leo O'Dwyer (2281), Lorraine Malfoy (12688)


Strony (5): « Wstecz 1 2 3 4 5 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa