Przez chwilę się jej… Jemu… Im… Przyglądałem, może rzeczywiście zbyt intensywnie, ale nic nie mogłem na to poradzić. Zanim skończyła się odzywać, przerywając pierwszą wypowiedź, dostrzegłem w jej oczach to charakterystyczne napięcie, na które - może nie powinienem, ale - odczułem coś na kształt ulgi. Znałem je, było niepodrabialne. Prue miała radar na wszystko, co wymykało się spod kontroli, tyle tylko, że czasami działał aż zbyt dobrze.
- Nie, nie masz nic na twaszy. Gdybyś miała, jusz dawno bym ci powiedział. - Pokręciłem głową, żeby uciszyć jej kolejne pytanie, nim naprawdę zaczęła się stresować. - Patszę, bo… - Zawahałem się, co było do mnie niepodobne. - Bo po plostu wyglądasz ładnie. Inaczej… Zdecydowanie inaczej, ale ładnie. To wszystko. - Byłem zaskoczony, ale nie zamierzałem przyznawać się do tych wszystkich wątpliwości, jakie powoli zaczęły rozwiewać się z mojej głowy, gdy kontynuowaliśmy rozmowę. Kiedy moje spojrzenie odnalazło Prudence, na moment zwątpiłem, czy to naprawdę ona. Ta sukienka - w kolorze, którego nie widziałem nigdy wcześniej na niej, i chyba nigdy bym się nie spodziewał - zrobiła na mnie większe wrażenie niż cały wystrój ceremonii. Nie miało to żadnego sensu, a jednak stała przede mną i powoli dochodziłem do wniosku, że nawet jej własny brat bliźniak, choćby się starał, nie byłby w stanie tak doskonale udawać zmieszania.
- M’kay. - Odetchnąłem cicho przez nos, mówiąc to bez przekonania, gdy zaczęła szperać, by wyjąć coś z tej przeklętej, miniaturowej torebeczki, która wyglądała, jakby mieściła co najwyżej chusteczkę i szminkę, a tymczasem najwyraźniej była zdolna połknąć pół sklepu Rosierów. Obserwowałem jej dłonie, kiedy grzebała w torebce, miałem wrażenie, że trwało to o wiele za długo, jakby specjalnie chciała podgrzać napięcie. Przez chwilę patrzyłem na nią w absolutnym milczeniu, a w głowie miałem pustkę. Oczekiwałem wszystkiego - może żartu, może drobnego prezentu w rodzaju lizaków, które zawsze chowała w kieszeniach, a które niby miały być „na czarną godzinę”.
I w końcu - bum - fuksja. Znowu. Krawat w kolorze, który już od kilku minut zdążyłem utożsamić z jej bratem bliźniakiem. Na sekundę zamilkłem, popatrzyłem na tę absurdalnie różową smugę materiału, a potem na nią. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast słów wydobył się tylko krótki, urywany śmiech. Kilka głów odwróciło się w naszą stronę, więc od razu go zdławiłem.
Powinienem odrzucić ofertę? Wysłać ten krawat z powrotem do odmętów jej torebki i udawać, że nigdy tego nie było? To byłoby najrozsądniejsze, prawda? A jednak, zamiast tego, instynktownie wyciągnąłem rękę i dotknąłem materiału - był chłodny, gładki, nowy, a przy tym kompletnie absurdalny. Ja i róż. Kontrast był tak uderzający, że paru gości spojrzało na mnie kątem oka, a ja parsknąłem cicho. Ona tymczasem zaczęła się tłumaczyć, że „to tylko krawat”, że jeśli nie chcę, to zrozumie, ale „chyba tak się robi”.
Na początku byłem przekonany, że to żart, ale nie - patrzyła na mnie z powagą, z tym charakterystycznym dla niej napięciem, które zdradzało, iż wcale nie była pewna, czy to dobry pomysł. Jej głos zadrżał przy ostatnich słowach, a ja od razu poczułem, jak gdzieś w środku mięknę. Przecież się starała, nie miała żadnego obowiązku. Zrobiła to, bo… Bo chciała być moją partnerką. Naprawdę. No, może również częściowo przez to, że sam się jej podstawiłem.
- Ty to na sejo kupiłaś… - Mruknąłem, kręcąc głową.
Jak to szło?
„Jeśli pójdziesz ze mną na tę potańcówkę, obiecuję się zaprezentować godnie. Założę nawet krawat pasujący do twojej sukienki, by nie było wątpliwości, że jesteśmy tam we dwoje. Odstraszy wszystkie inne baby.”
Nie sądziłem, że naprawdę to zrobimy, to była forma rozluźnienia atmosfery po spięciu, jakie mieliśmy - nie rzeczywista, poważna deklaracja. Przez moment po prostu patrzyłem na ten krawat, próbując wyobrazić sobie siebie w nim, a potem zerknąłem na nią i zobaczyłem, jak niepewnie wbija we mnie te swoje wielkie, jasnobrązowe oczy i… Nagle nie chodziło już o krawat, tylko o nią. Tylko uniósłem wzrok i, Merlin mi świadkiem, nie potrafiłem już zgrywać obojętnego. Westchnąłem ciężko, nie wiedząc, co zrobić z tym wszystkim - z sukienką, z krawatem, z jej spojrzeniem.
- Sunny… Nie patsz tak na mnie. - Wyrwało mi się w końcu. Brzmiałem tak, jakby ktoś podał mi w ręce smoka w miniaturze i powiedział: „No, weź, przecież to nic groźnego”. Lubiłem smoki. I groźne sytuacje. Nie lubiłem mieć niczego na szyi, co nie trafiło tam z mojej inicjatywy, jednak zanim zdążyła coś odpowiedzieć, zacząłem sprawnie rozwiązywać swój obecny krawat - ten niby właściwy, ciemny, elegancki, pasujący do wszystkiego - czując, że kilka par oczu już otwarcie odwraca się w naszą stronę. Miałem przeczucie, że będę w tym wyglądać jak ekscentryczny kuglarz, ale to było bez znaczenia. A potem, żeby nie zdradzić, że właśnie zaczynałem się pocić z nerwów przed jednym kawałkiem różowego materiału, wyprostowałem się i dumnie wystawiłem szyję, jakbym miał dostąpić ceremonii pasowania na rycerza. Spojrzałem znacząco na jej obcasy i - dochodząc do wniosku, że może przesadziłem z tym poprawianiem postawy - pochyliłem się lekko w jej stronę. Westchnąłem w myślach, z rozbrajającym poczuciem bezsilności. To tylko krawat, kurde. Tylko krawat.
![[Obrazek: 4GadKlM.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=4GadKlM.png)