Śmiech Lorraine był niebezpieczny. Był jednym z tych pięknych, krystalicznie czystych dźwięków, w których kryła się wila natura czarownicy. A potem ów śmiech zamarł i Baldwin nie mógł powstrzymać się przed uśmiechem - ona wie. Dostrzegła to. Ironię słów, które głosił ze sceny jak natchnioną mantrę. Dostrzegła, ale czy… zrozumiała?
Znów poczuł tą ekscytującą iskrę magii między nimi, nawet jeśli to siostra zdawała się pochłaniać jego całą uwagę.
Większość myśli powinna pozostać niewypowiedziana.
Powinna, ale nie zawsze była. I o ile pochwałę Desmonda za występ skomentował jedynie przewróceniem oczami - oczywiście, że to było odważne. Ale pewnie połowa tych napuszonych durni nawet tego nie dostrzegła; tak bierny opór przed przekazaniem Calanthe w jego ręce - doczekał się reakcji. Natychmiastowej. Może nieco nieprzemyślanej.
- Nie rozkazuj jej.- Burknął.- To nie kurwa z Nokturnu.
Chciał jeszcze dodać coś więcej, ale na ich małej szachownicy pojawiła się kolejna osoba. Oleander. Baldwin wysłuchał go w milczeniu. Każdego drobnego wyrzutu. Każdej małej igiełki, którą mu wbijał aktualnie w duszę.
- Wybacz Oleanderze.- Westchnął, przykładając dłoń do serca jakby zamiast Snu Nocy Letniej przyszło im inscenizować Romea i Julię.
Tu. Teraz. Przy wszystkich.
- Ale... Sądząc po tym jak blisko byłeś z tą szlamolubną dzi…- Ugryzł się szybko w język- .. ewczynką…- dokończył pozwalając sobie na jeden z paskudniejszych uśmieszków na jakie go było stać dzisiejszego wieczoru. Naprawdę? Obłapiać w pasie jakąś idiotkę paplającą o równości z tym ścierwem mugolskiego pochodzenia. Już lepiej pieprzyć mugola w ramach pogłębiania wiedzy o ich marnym życiu. -... sądziłem, że wolisz z nią zostać sam na sam. Jeszcze. Chwilkę. Dłużej.
Przechylił głowę w bok na tyle by ciemne pukle świeżo przyciętych włosów opadły mu na ramię. Przesunął spojrzeniem po twarzy Oleandra, dając mu to, czego chłopak oczekiwał. Atencję. Widział już tak wiele wariacji metamorfomaga, a jednak to ta prawdziwa zdawała się być najpiękniejsza z nich wszystkich. Choć ten proszący się o kłopoty uśmieszek nie zniknął, to jednak w oku błysnęło coś innego. Ni to zaproszenie ni propozycja. Niewypowiedziane “wolałbyś bym nosił ciebie jak pannę młodą?” zawisło na moment w powietrzu.
Teraz.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na połyskujący na szyi siostry naszyjnik. Nie znał go. Nie pamiętał. Więc musiał być nowy. Wadził mu. Psuł obraz doskonałości jaką była Calanthe, był ciałem obcym, niepotrzebnym dodatkiem na jej bladej, łabędziej szyi. Ale nie powiedział ani słowa. Nie wykonał ani jednego gestu, choć Matka mu świadkiem, że chciał. Przesunąć palcami po chłodnym kamieniu, przejść nimi na ciepłą skórę siostry. Poczuć jej fakturę, pobudzić każdy nerw, zacisnąć palce, szepnąć w rozchylone, próbujące złapać namiastkę tlenu, usta dwa krótkie słowa: Jesteś moja.
Zawsze była.
Ale nic nie zrobił. Nie uśmiechnął się, nie dał jej żadnego wyrazu aprobaty czy dezaprobaty. Nie zamierzał w żaden sposób wpływać też na jej decyzję. Jeśli chciała jak ostatnia panienka do towarzystwa dać się zawlec ku stolikowi z alkoholem (czuł, że prędzej niż później sam tam trafi) - to nadal była jej decyzja. Nawet jeśli za senną, koszmarną swojego wernisażu Baldwin ukrył namiastkę jej boskości - mogła ją odtrącić.