• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[Wydarzenie] Świąteczne drzewko 1971

[Wydarzenie] Świąteczne drzewko 1971
a guy who knows a guy
Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje,
a miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje
Niemal zawsze towarzyszy mu nakrycie głowy: któryś z jego kapeluszy. Zmysł modowy ma raczej mierny i kiczowaty, ale lubi eksperymenty. Widać w jego kreacjach silną inspirację retro westernami, twoim starym na rybach ze szwagrem, ale też mugolską modą lat 70. Nie da się ukryć, że przekroczył pięćdziesiątkę, więc nie próbuje udawać, że tak nie jest. Ma charakterystyczną przerwę między jedynkami, niebieskie oczy, 186 centymetrów wzrostu i barczystą sylwetkę. Zarost na ogół maksymalnie kilkudniowy, choć zdarza się, że zapuści okresowo jasną brodę przetykaną siwymi włosami. Włosów na głowie od lat nie stwierdzono.

Woody Tarpaulin
#11
09.01.2025, 17:04  ✶  
13 grudnia, środek nocy, a nawet tak bardziej nad ranem

Co robić z tymi zimowymi nocami, kiedy w Rejwachu palą się wszystkie kominki, powietrze gęstnieje ludźmi i dymem, aż w końcu cuchnie już tak bardzo, że nawet ten przepity stary wilk nie może wytrzymać w środku? A wyjść i nie wracać.
A przynajmniej nie wracać, dopóki nie zaświta. Przewietrzyć odurzoną głowę spacerem na mrozie. Nieodłączna piersiówka w wewnętrznej kieszeni płaszcza, stylowa uszatka na łysej czaszce i w drogę, przez Londyn. Przez śnieg, którego o tej porze jeszcze nie podeptali, więc szlak wytyczają tylko buciory Woody’ego idącego lekkim slalomem i łapy wyliniałego psa. Noc wcale nie jest taka ciemna: światło księżyca zamykają z jednej strony chmury, z drugiej śnieżna pokrywa.
Nie tak ciemną nocą, cichą nocą, Tarpaulin zawędrował pod choinkę. Świeciła się z daleka jak psu jajca. Woody zgiął się w pół i spojrzał od dołu na futrzastą przybłędę, która się za nim włóczyła całą drogę. Nie potrafił ocenić, czy ów pies ma jajca, czy może jest panią pieseczką lub kastratem.
— Ugh, a licho njech ten zwierz pooorwie — wychrypiał.
Nie znalazł w sobie mocy, żeby się wyprostować i iść dalej, więc pacnął zadem na pobliską ławeczkę. Poczuł śnieg topniejący na spodniach i płaszczu, ale cóż mu to przeszkadza w tym stanie. Obeschnie kiedyś tam.
Siedział więc tak w towarzystwie bezpańskiego kundla przed obwieszoną ze wszystkich stron choinką, a światła rozmazywały mu się przed sennymi, pijanymi oczami. Cicha noc, biała noc. Biała jak Bielutki Wiwern. Wiwern, Wiwern. Przeklęta konkurencja. Jakby pijany patałach, co prowadzi Wiwerna, upadł i sobie głupi ryj rozwalił, to by się Woody dopiero śmiał. Będzie go patałach brygadą straszył!
A, niech licho ten patałach porwie.
Pod świąteczną choinką wypadało myśleć o czymś przyjemniejszym, nawet jeśli się nie miało sił na konstruktywną myśl. A więc o pokoju na świecie. O zdrówku dla kotków i dzieciaczków. Zdrówku dla mamusi… mamusia nie żyła… zdrówku dla tatusia… a niech go licho porwie i matce odda. O pomyślności dla Tessy i bezpieczeństwie przyjaciół.
Patałach z Białego Wiwerna znów groził, że brygada przyjedzie, jeśli jeszcze raz mu rejwachowcy dokuczą. Mnie grozić, mnie grozić… Grozić brygadą… Dobre sobie… A niech go… Nogi z dupy powyrywam, jak go złapię.
O tym, żeby Zakon prężnie działał, żeby Matka miała ich wszystkich w opiece. Coby Czarny Pan upadł i sobie ten…
Żeby kanalia z Wiwerna upadła i sobie ryj przestawiła.
Woody poczłapał pod drzewko. Spomiędzy sinych, zmarzniętych dłoni uciekła bańka w kształcie kapelusza kowbojskiego i zawisła na jednej z gałązek.
— A niechże ta kanalia z Białego Wiwerna splajtuje w pizdu, to otworzymy sobie u niego filię. Ha! Dobre, co? — Klepnął bezpańskiego psa po bratersku w dupę.


piw0 to moje paliwo
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
10.01.2025, 00:58  ✶  
20.12.1971 późny wieczór

Słyszała o tym, że Świąteczne Drzewko zostało już dawno wystawione. Jakoś nie miała okazji jeszcze się przy nim pojawić. Wypadałoby się tam znaleźć ze swoją bombką, była to jedna z tradycji, którą praktykowała. Miała sentyment do Yule, zawsze wracała do Anglii na święta, aby spędzić je z rodziną, tak samo stało się i tym razem.

Nie był to dla niej najlepszy rok, wiele złego jej się przydarzyło, straciła bliskie sobie osoby, w sumie to najbliższe. Uciekła na trochę z kraju, żeby nie musieć skupiać się na tym, co było złe. Polowała, przemierzała różne kontynenty poszukując szczęścia, ale nie udało jej się go znaleźć. Z nie do końca spełnioną misją wróciła więc do domu, który nie do końca był już domem, bo nie było u jej boku mężczyzny z którym spędzała Yule w ciągu ostatnich pięciu lat.

Pogodziła się z myślą, że to nie była jej droga, że może jednak było jej pisane to, co zakładała od najmłodszych lat. Zresztą zawsze szumnie mówiła o tym, że najważniejszą cnotą jest dla niej wolność. Powinna się chyba trzymać tej myśli - właściwie to nic innego jej już nie pozostawało.

Wzięła z domu bombkę, którą zamierzała powiesić na Świątecznym Drzewku, dziwnym trafem jej nogi najpierw zaprowadziły ją do jednego z pubów, gdzie zamówiła sobie grzane wino, z którym miała zamiar udać się na spacer. Alkohol rozgrzewał, grudniowe powietrze było dosyć chłodne więc miała zamiar spożywać go w dobrej wierze, chodziło tylko o to, aby się rozgrzać nic więcej.

Zjawiła się tutaj tego wieczora, bo rano miała zamiar udać się do Snowdonii, zupełnie sama, aby spędzić święta z rodziną, dawno nie robiła tego w ten sposób, ale nie widziała innej możliwości. Nie wybaczyliby jej, gdyby nie znalazła się przy stole w rodzinnej rezydencji skoro już była w Londynie. Nie do końca była gotowa na to starcie, nie wątpiła bowiem, że Jennifer będzie jej szczędzić kąśliwych uwag na temat tego, co ostatnio działo się w jej życiu, jakoś od końca kwietnia ciągle opadała na coraz głębsze dno, o ile w ogóle to było możliwe.

Znalazła się tuż przed drzewkiem, wpatrywała się w nie dłuższą chwilę. Wygrzebała z wsiąkiewki bombkę - w kształcie sztyletu, którą zwiesiła dosyć wysoko, aby niżej pozostawić miejsce dla dzieciaków.

Czy miała jeszcze jakieś marzenia? Właściwie to tak. Życzyła sobie, aby najbliższy rok nie przyniósł jej śmierci - nie chciała jeszcze umierać, aby nie zaszła w nastoletnią ciążę, bo nie była gotowa na takie poważne konsekwencje wynikające ze spontanicznych decyzji. To tyle jeśli chodzi o siebie. Gdy myślała o swoich najbliższych chciała, aby spełniły się ich największe marzenia, żeby nie dali się zastraszyć i zawsze mieli odwagę podążać swoją własną drogą, co wcale nie było takie oczywiste w czasach, w którym przyszło im żyć.

- A Czarnemu Dzbanowi chuja w dupę. - Bo to on był odpowiedzialny za to, że Amanda umarła, że wszystko zaczęło się sypać, że nic nie było takie jak wcześniej.

Z uśmiechem na ustach odwróciła się od drzewka i ruszyła w stronę swojego mieszkania.

Królowa Nocy
some women are lost in the fire
some women are built from it
Ma długie do pasa, bardzo ciemnobrązowe (prawie czarne) włosy. Te, zwykle rozpuszczone lub spięte jakąś spinką, okalają owalną twarz o oliwkowej karnacji, skąd spoglądają spokojne, brązowe oczy. Nie jest przesadnie wysoka, mierzy 167 cm wzrostu i jest stosunkowo szczupła. Swoje bardzo kobiece kształty lubi podkreślać ubiorem. W ostatnim czasie często wybiera eleganckie spodnie i nie mniej drogie koszule w nie wpuszczane, oraz pantofelki na cienkiej szpilce – a wszystko najczęściej w czerni. W pracy obowiązkowo nosi przepisowy mundur aurora. Lubi się malować, choć stara się to robić stonowanie; najczęściej wybiera przydymienie i podkreślenie oczu i rzęs, czerwoną szminkę na ustach i bordo na paznokciach. Nie nosi zbyt dużo biżuterii: czasami jakieś kolczyki czy bransoletki, prawie zawsze ma na sobie wisiorek z zawieszką w kształcie róży z drobnym kamyczkiem, za to nigdy nie ma pierścionków. Ciągnie się za nią mgiełka delikatnych perfum – o ciepłej nucie drzewa sandałowego, konwalii, wanilii i cytrusów.

Victoria Lestrange
#13
12.01.2025, 14:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.01.2025, 14:59 przez Victoria Lestrange.)  
20.12.1971, tuż przed zachodem słońca

Zawsze była bardzo obowiązkową osobą i miała ułożony plan na tydzień do przodu, czy to w sprawach służbowych (co jednak godziło mocno w jej lubiąca porządek duszę, bo w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, tuż przy końcu kursów aurorskich, ten plan nigdy nie był do końca sztywny) czy prywatnych. Nie inaczej było w przypadku przygotowań do Yule, bo prezenty dla rodziny, sióstr i przyjaciół były wybrane i kupione już od dawna, miała też już przygotowaną odpowiednią stylizację od Christophera Rosiera na rodzinny obiad. Cieszyła się niesamowicie z przyjazdu najmłodszej siostry na święta z Hogwartu i już nie mogła się doczekać, aż usłyszy o jej wrażeniach na żywo, a nie tylko przeczyta w listach, tak samo cieszyła się, że będzie mogła zobaczyć Primrose i usłyszeć od niej o tym samym – jak jej się wiedzie we Francji. Mogło się wydawać, że życie panny Lestrange jest ułożone jak od linijki, dzięki czemu mogła przez nie iść z zadowoleniem.

A jednak coś burzyło ten jej spokój. Coś… Ktoś właściwie. Trzy tygodnie wcześniej rodzice oznajmili jej, że pora zakończyć okres żałoby (nie do końca dla niej istniejący) i powrócić do puli dostępnych do zamążpójścia kobiet, oraz że już wybrali dla niej kandydata na przyszłego męża. Znowu. Tym razem jednak nie zaczęli zapoznania od zaręczyn, nie, te miały mieć miejsce dopiero za kilka miesięcy, teraz zaś był moment na poznanie się z wybrankiem.

Jak ona go nie znosiła! Bezczelny, obcesowy, grubiański, chamski, do tego uśmiechał się złośliwie z zadowoleniem i może i był sobie przystojny, ale to wszystko bledło w obliczu tych wszystkich wad. A widziała go raz, raz! I najwyraźniej miała z nim spędzić nowy rok, coś takiego powiedziała jej matka dzisiejszego poranka, co sprawiało, że Victoria tym bardziej miała ochotę zazgrzytać zębami. Męczyło ją też pytanie, czy w związku z tym wszystkim powinna mu kupić prezent na święta? Do tej pory tego nie zrobiła, nie był jej rodziną (jeszcze), nie był też jej przyjacielem. Był znielubionym elementem jej życia, zupełnie niepotrzebnym, a ona była „klaczą rozpłodową”, jak to ją miło określił. Cholerny Rookwood. A poza tym, nie wiedziała nawet, co miałaby mu niby dać.

I właśnie dlatego wylądowała dzisiaj na Pokątnej, gdzie przechodziła sobie leniwie, może nawet nieco zrezygnowana, od witryny jednego sklepu do drugiego, szukając jakiejś inspiracji, walcząc w głowie ze sobą, czy w ogóle powinna się w to bawić, czy raczej dać sobie święty spokój, bo niczego nie była mu winna. On to co innego: obraził ją i powinien ją przeprosić, ale nawet się tego nie spodziewała, ani na to nie liczyła, biorąc pod uwagę ich interakcję ze sobą, gdy wyszli we dwójkę na taras, gdzie ich rodzice nie mogli ich usłyszeć. Aż na samo wspomnienie zaciskała dłoń w pięść i miała ochotę rozkwasić mu ten nos i zetrzeć z twarzy pyszałkowaty uśmieszek.

Powoli zbliżała się do placu, gdzie wielka, błyszcząca choinka była widoczna z oddali. W którymś momencie dała sobie nawet spokój z tymi sklepami, notując w głowie porażkę i uświadamiając sobie, że w zasadzie to ona nie chce temu mężczyźnie dawać żadnego prezentu i być może był to najwyższy czas, by wrócić do domu i zająć się bardziej produktywnymi rzeczami niż rozmyślanie o gościu, którego się szczerze nie znosiło, a który miał w niedalekiej przyszłości zostać jej narzeczonym, a później mężem. Drzewko choinkowe było piękne, błyszczało i mieniło się nawet w szarym świetle kończącego się dnia i Victoria pomyślała sobie, że musiało robić jeszcze większe wrażenie, gdy było już całkowicie ciemno. Obwieszone było różnorakimi bombkami, a jednak mimo tego – nie wyglądało to karykaturalnie.

Przeczytała napis na postumencie, a potem spojrzała jeszcze raz na drzewko i pomyślała sobie… że a co jej szkodzi?

Tuż nad jej dłońmi pojawił się świetlisty kształt, a Victoria zamknęła oczy, by się skupić. Jej bombka przybrała kształt kota – zero zaskoczenia, prawda? Koty zawsze były dla niej ważne, było to jej zwierzę totemiczne, symbol niezależności, ale też... zawsze marzyła o kocie. Życzyła sobie, by jej bliscy znaleźli spokój w życiu. By Olivia zdała swój pierwszy rok w Hogwarcie, by Daphne wyszła z cienia matki, a Primrose zakończyła swoje kursy śpiewająco i wróciła do Anglii. By Brenna miała więcej czasu dla siebie, Cynthia dostała upragniony awans, Dægberht wrócił bezpiecznie z wyprawy, a Laurent mógł spokojnie wypoczywać, bez konsekwencji szkody dla jego biznesu. By Rodolphus napotkał przełom w swoich badaniach, a Louvain odnalazł miłość. Zaś dla siebie życzyła, by rodzina przestała ustawiać jej życie i żeby wszystko jakoś się poukładało – w pracy, prywatnie i na świecie. Nieśmiało życzyła też sobie... kota. I puściła bombkę, a kot umościł się na jednej z gałęzi i drzewko zadzwoniło, zaś magia zapulsowała, aż poczuła ją w opuszkach palców.

Stała tak jeszcze przez chwilę i obserwowała, nim westchnęła i postanowiła sobie zrobić jeszcze krótki spacer Pokątną, nim wróci do domu.


Postać opuszcza sesję
Ogórkowy Baron
Świat nie ma sensu. Trzeba mu go nadać samemu
Stanley mierzy około metra dziewięćdziesięciu wzrostu i jest atletycznej budowy ciała. Jego krótko ścięte, zaczesane na bok ciemnobrązowe włosy okalają owalną twarz, która zrobią piwne oczy. Zawsze ma lekki, kilkudniowy zarost w postaci wąsa i brody. Na co dzień można go spotkać noszącego mundur brygadzisty. Jeżeli jednak uda się komuś go wyciągnąć na jakąś aktywność niedotyczącą pracy to przybędzie w długim, ciemnym płaszczu, a pod spodem będzie miał koszulę i najprawdopodobniej krawat. Wypowiada się w sposób spokojny dopóki nie zostanie wyprowadzony z równowagi.

Stanley Andrew Borgin
#14
12.01.2025, 18:16  ✶  
17 grudnia 1971 roku, godziny wieczorne

Kończący się właśnie rok nie należał do najgorszych, a może nawet miał zakończyć się pozytywnie. Było kilka chwil gorszych ale były też i te lepsze o czym należało pamiętać. Jako jedno z największych osiągnięć w tym roku, Stanley musiał uznać odnalezienie Menodory, którą spotkał jakoś w czerwcu w Świętym Mungu. To był dowód na to, że misja Borginów mogła być kontynuowana, wszak ich zaginiona członkini rodziny, dalej żyła.

Nie mógł też zapomnieć o tym, że udało mu się powrócić do Ministerstwa po swojej przerwie. Dzięki temu mógł ponownie wysłuchiwać słów Atreusa o tym jak "skończyłby te egzaminy Aurorskie i mogliby pracować razem" czy siedzieć nieopodal swojej ulubionej funkcjonariuszki bezpieczeństwa w Departamencie Przestrzegania Praw Czarodziejów, którą była oczywiście Brenna Longbottom we własnej osobie.

Teraz jednak stał przy wielkiej choince na placu, a ludzie zdawali się nie przejmować niczym. Cieszyli się na nadchodzące Yule i możliwość spotkania ze swoimi bliskimi. Większość wyglądała jakby zapomniała o tym, że dzieje się jakaś wojna i że ich życia mogą być zagrożone. Jakby nie miało to teraz żadnego znaczenia. Czy można było im się dziwić? Każdy potrzebował kiedyś odpocząć, a czy istniał lepszy do tego czas, niż nadchodzące święta?

Kiedy tak przyglądał się temu wszystkiemu w zadumie, dostrzegł, że niektórzy zawieszali bombki na tejże choince. Czemu i ja miałbym tego nie zrobić? Zastanawiał się przez chwilę, a następnie idąc w ślady innych, zbliżył się do drzewka i poszedł w ich ślady.

Zastanawiał się przez dobrą minutę nad tym jak powinna wyglądać jego bombka. Nie należało to do najprostszych zadań. Na całe szczęście dostał oświecenia. Jego ozdoba, którą zamierzał udekorować choinkę, przybrała kształt bukietu kwiatów, które nie były znane Stanleyowi ze względu na jego encyklopedyczną wiedzę przyrodniczą, a raczej jej brak. Chciał w ten sposób oddać hołd swojej zmarłej matce, która to uwielbiała właśnie rośliny wszelkiej maści i oddała im całe swoje życie.

Skoro dopełnił już jedną rzecz, postanowił pomyśleć jakieś krótkie życzenie dla siebie i bliskich sobie osób. Życzył Aidanowi, aby nauczył się samemu pisać raporty, wszak buty wiązać potrafił, a raportów uzupełnić jeszcze nie. Maeve, aby nie zabrakło jej zupek Chińskich, które mogłyby ją napawać rodzinny ciepłem. Atreuoswi docenienia i sukcesów w biurze Aurorów, aby przestał biadolić o tym jak mu trudno. Dla Lorraine i Rosie powodzenia w biznesie i w czytaniu horoskopów. Louvainowi zdrowia i pomyślności, aby nie dopadli go podczas służby u Czarnego Pana. Saurielowi aby zawsze spadał na cztery łapy, jak to kot i zapasu jego ukochanej rudej. Swojemu kuzynowi Tośkowi, szybkiej kariery w Ministerstwie i aby trzymał się z dala od wojny, ponieważ nie było to dla niego. Zapomniałby o najważniejszym - przede wszystkim aby to Brenna sobie odpoczęła, ponieważ wtedy to i oni wszyscy odpoczną.

Skoro już tak pomyślał o innych, mógłby pomyśleć też o sobie, więc dla samego siebie - świętego spokoju. Tylko tyle i za razem aż tyle.

Szczęśliwego Nowego Roku Rzucił w myślach, a następnie ruszył do domu. Musiał odrobinę odpocząć po popołudniowej zmianie, wszak znowu musiał wytrzymać kilka godzin z faktem, że Longbottom siedziała kilka metrów od niego, a to było niemalże druzgoczące doświadczenie.


Postać opuszcza sesję


"Riddikulus!"
- Danielle Longbottom na widok Stanleya Bo[r]gina

"Jestem dumna, że pomagałeś podczas zamachu."
- Stella Avery na wieści o udziale Stanley w walkach podczas Beltane 1972
Evil Queen
Kill them with success and bury them with a smile
Ma jasne włosy, jasne oczy i 177 centymetrów wzrostu. Chętnie chodzi w butach na obcasach, mimo wysokiego wzrostu. Potrafi uśmiechać się bardzo pięknie i ciepło, ale zwykle uśmiech ten jest absolutnie fałszywy.

Charlotte Kelly
#15
15.01.2025, 10:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 15.01.2025, 10:18 przez Charlotte Kelly.)  
20 grudnia
Charlotte nigdy nie była największą wielbicielką Yule (wszyscy udawali wtedy takich miłych i pogodnych, i przyjaźnie nastawionych do świata, chociaż wcale tacy nie byli, robiąc jej konkurencję w udawaniu miłej, pogodnej i przyjaźnie nastawionej do świata, chociaż wcale taka nie była), ale nie miała też podejścia bohatera Opowieści wigilijnej, potrzebującego trzech duchów, aby poczuć magię świat (i ogólnie nawrócić się na właściwą stronę mocy). Od śmierci męża jednak straciła wszelką sympatię do świątecznych obchodów i nawet jeżeli już dawno przywykła do pustego miejsca przy stole, jakoś wszelkie resztki yulowej magii pierzchły dla niej bezpowrotnie.
Sumiennie kupowała jednak każdego roku prezenty dla dzieci, Morpheusa, Anthony’ego i Jonathana, starając się wybrać coś, co zmieści się w jej budżecie i ich ucieszy, wybierała drobniutkie podarunki dla osób, których nie lubiła, ale przed którymi udawała, że jest inaczej, ubierała w domu choinkę i dbała o to, aby na yulowym stole pojawił się płonący pudding i pieczony indyk. Zawieszała w domu jemiołę. W Ministerstwie Magii promieniowała wręcz tą pogodą i miłością do świata, żeby w salach wspólnych nie dać się nikomu prześcignąć, a w Departamencie Tajemnic nieodmiennie wprawiając współpracowników w konsternację (i czerpiąc z tego po cichu odrobinę satysfakcji). Ogólnie rzecz biorąc dopełniała wszystkich tych świątecznych rytuałów.
Idąc ku swojemu mieszkaniu przy Horyzontalnej Charlotte przystanęła więc przy choince, aby dopełnić jeszcze jednego rytuału.
Bombka nad jej dłońmi przyjęła kształt płomienia – Charlotte miała po prostu słabość do ognia, co mogło mieć coś wspólnego z rodziną matki, nawet jeżeli do tejże rodziny Charlie pałała ogromną niechęcią. Wzniosła się i zapłonęła pośród gałęzi, jasna, ale nieszkodliwa i nie parząca.
A życzenie?
Życzyła sobie przede wszystkim, aby jej dzieci osiągały sukcesy tam, gdzie tego zapragną, ale bardzo ucieszyłaby się, gdyby Morpheus, Anthony i Jonathan zdołali poukładać sobie życie osobiste tak, żeby byli faktycznie z niego zadowoleni.
Jeśli chodziło o to, czego mogła życzyć sobie sama, to była to oczywiście nowa, ładna, zaczarowana sukienka. Bo przecież Charlotte uważała się za tak wspaniałą, że poza rzeczami materialnymi po co miałaby życzyć sobie czegoś więcej…

Postać opuszcza sesję
Czarodziej
Less colours but still colorful
Średniego wzrostu (174 cm), lekko umięśniony. Włosy ma w kolorze ciemnego brązu, zazwyczaj schludnie ułożone, z opadającymi na oczy w barwie orzecha laskowego kosmykami. Nos ma lekko zadarty, na słońcu wychodzi mu te kilka piegów, zdobiących jego policzki.

Jessie Kelly
#16
20.01.2025, 19:23  ✶  
wieczór, 22 grudnia 1971 rok

Jakieś dziecko omal nie wbiegło w niego, kiedy wychodził z cukierni, i nawet nie zwróciło na to uwagi, i Jessie może zwróciłby dzieciakowi uwagę, że powinien patrzeć, jak biega, ale chłopiec miał na głowie czapkę z rogami renifera, co wyglądało całkiem uroczo. Jasper przewrócił uwagi i nie, wcale nie uśmiechnął się na ten widok, i wyszedł z cukierni. Wszedł tam, pomimo kolejki, tylko dlatego, że zobaczył w witrynie czekoladki w kształcie śnieżynek i postanowił je kupić dla rodziny. Może im się spodobają...

Czarodziejom udzielał się nastrój zbliżającego się Yule, ale Jessiemu udało się uniknąć największego przedświątecznego szaleństwa. Oczywiście, święto wciąż sprawiało radość, nawet jeśli w podobny sposób można było spędzać czas z bliskimi również w inne dni i wcale nie trzeba było do tego specjalnej okazji. Yule po prostu... nie było już takie samo, jak wtedy, gdy on i jego rodzeństwo mieli po te kilka, kilkanaście lat. Z pewnością duży wpływ miała na to śmierć ich ojca, ale nie dało się ukryć, że święta wyglądały dla dzieci inaczej, niż dla dorosłych.

Oczywiście, Jessie nie odgrywał roli Niszczyciela Świąt - pomagał przygotowywać wszystko w domu, w pracy pozwalał sobie nakładać na głowę ozdoby i nie grymasił, gdy jego przełożeni (a czasem nawet gobliny) obsypywali go śniegiem i starał się czerpać z tego jak najwięcej radości. To nie był dobry czas na rozmyślanie, jak bardzo zmieniał się świat i zmieniali się ludzie.

Świąteczne drzewko było naprawdę piękne. Imponujące. Lśniące, niczym kryształ, a jednak nie różniło się niczym od zwykłej jodły, gdy dłoń młodego czarodzieja odnalazła jedną z gałęzi. Jakaś dziewczyna po drugiej stronie zachichotała i odbiegła od drzewka, a jej bombka w kształcie kotka obróciła się, machając powoli długim ogonem.


„Podaruj cząstkę swojej magii - powieś bombkę w kształcie tego, co kryje twoja dusza”.

Coś, co kryła jego dusza... Bombka, która dopiero nabierała kształtu nad jego dłonią, lśniła coraz mocniej, gdy skupiał się na życzeniu, które powoli kiełkowało w jego głowie.

Mały słonik na jego dłoni uniósł wysoko trąbę, otworzył pyszczek i zdawać by się mogło, że rozległ się cichy śmiech. Słonik... Kształt bombki wcale go nie zaskoczył, bo tak samo, jak stado słoni tworzyło "rodzinę", tak samo Jessie pragnął, by jego rodzina, nawet ta niezwiązana krwią, nigdy się nie rozpadła. Nowa bombka zajęła swoje miejsce na pustej gałęzi drzewka, które zalśniło jakby mocniej i wydało z siebie dzwoniące echo.

Czego mógł sobie życzyć?

Z pewnością miał wiele życzeń, ale w tym momencie jego największymi życzeniami było, by jego bliscy byli cali i zdrowi. Jego matka, rodzeństwo, wujkowie i przyjaciele - by nikogo nie zabrakło. Żeby byli szczęśliwi.

Życzył sobie, by jego koledzy z pracy nie okazali się dupkami, zafiksowanymi na punkcie czystości krwi. Współpracującymi z nim stażystami byli mugolak i czystokrwisty, więc istniała taka obawa.

I może trochę życzył sobie, żeby Theo znalazł sobie w końcu dziewczynę, a Rita spotkała godnego siebie mężczyznę.

A dla siebie? Dla siebie nie chciał wiele. Może psa? To była całkiem miła myśl.

Tego wieczoru nie mógł przestać się uśmiechać.


Postać opuszcza sesję
Hajs, hajs suko
Nasiono rzucone w suchą glebę
Drobna kobietka, z twarzy może być mylona ze starszą nastolatką. Czarne włosy sięgające do łopatek, oczy równie ciemne. Lekko oliwkowa cera pozbawiona skaz. Często wbija wzrok w określony punkt lub podłogę. Daphne mierzy zawrotne 165 centymetrów. Z głosu sprawia wrażenie nieśmiałej i niezdecydowanej.

Daphne Lestrange
#17
20.01.2025, 21:17  ✶  

20 grudnia 1971 - wczesny wieczór


Tego dnia nie mogła skończyć wcześniej pracy. Na domiar złego, siedziała dłużej, bo musiała zamknąć jak najwięcej spraw zanim zacznie obchody Yule. Oczywiście, mogłaby to zostawić na czas po świętach, ale jakby miała się jeszcze na dodatek stresować papierami, które wysokością mogły konkurować z niejedną choinką, to wolała zająć się tym przed przerwą. Dlatego też skończyła nawet po swojej Matuli, praktycznie zamykając biuro, mijając jedynie skrzaty sprzątające korytarze.

Słyszała, że tegoroczna choinka jest wyjątkowo zjawiskowa. Natomiast nikt nie chciał powiedzieć, dlaczego dokładnie tak jest. Wszyscy mówili, że musi się sama przekonać, że dobrze jej zrobi jak się wyrwie i zobaczy na własne oczy. Dlatego przychodząc na miejsce, nie wiedziała czego się spodziewać. Zobaczyła ogromną choinkę, to fakt. Iskrząca jak tysiące kryształów, odbijała światło w cudowny sposób. Daphne przystanęła, by podziwiać to drzewko, a które bała się dotknąć. Nie chciała go bowiem zepsuć czy w inny sposób uszkodzić. Nie przeszkodziło to jakiemuś dziecku podejść i złapać za gałązkę, zanim panienka Lestrange zdołała się odezwać. Szkrab stwierdził zaskoczony, że to zwykłe drzewko, które tylko wygląda jak z kryształu. Pracownica ministerstwa aż sama podeszła, żeby to sprawdzić i... Dzieciak miał rację. Wyglądało to jak iluzja, ale dalej robiła na niej wrażenie. Natomiast ozdoby na drzewku były totalnie od czapy. Nie trzymały wspólnego motywu, każda bombka inna. Kto na to wpadł?! Cóż za bezguście. To spostrzeżenie sprawiło, że cały czar prysł.

Dopiero po dłuższej chwili pełnej konsternacji, dostrzegła kamienny postument. Szybko przeczytała informację, którą zawierał i to wyjaśniło całą sytuację. Zatem, jeśli dobrze zrozumiała, to bombki reprezentowały tych, którzy je zawiesili. Nieśmiało uśmiechnęła się pod nosem, podchodząc do choinki i poczuła jak magiczna energia zbiera się wokół jej dłoni.


„Podaruj cząstkę swojej magii - powieś bombkę w kształcie tego, co kryje twoja dusza”.

Zaczęła się zastanawiać jaki kształt się finalnie pojawi. Widziała, że obrys się zmieniał, to rozszerzał, to zwężał. Wyglądało na to, że bombka była tak samo niezdecydowana jak ona. Stopniowo wyłaniały się kończyny, cztery. Na każdym końcu pojawiły się też długie palce. Przyglądała się jeszcze uważniej, a kształt nabierał coraz bardziej realnej formy... Która okazał się być ropuchą. Ale czemu? Miała ją teraz pocałować, żeby wyskoczył książę jak z bajki? Kojarzyła, że te płazy bywają symbolem nieznanego, ale także ochrony i przemiany. Ta w dłoniach Daphne wydawała się być pełna, napompowana i całkiem ciepła. Czyżby to oznaczało, że wreszcie nadszedł czas, by zrobiła coś ze swoim życiem? Może Matka mówi jej, że czas dojrzeć i wyjść spod buta, który całe życie ją uciskał.

Natomiast życzenia były dość oczywiste. Dla siebie chciała siły, by stać się kimś innym niż jest, by nie musieć wisieć ani zależeć od matki. Żeby wzbudzać szacunek i zainteresowanie innych czarodziejów, a może też miłości u swego boku. Dla najbliższych życzyła, żeby Victoria żyła i była szczęśliwa, żeby Primrose się ułożyło, żeby Olivia nie musiała się niczym martwić i żeby Lestrange byli największymi z największych. Ucałowała ropuchę (a nuż może pojawi się tej mityczny książę), wypuszczając wolno bombkę. Kiedy zawiesiła się na wolnej gałązce, jeszcze przez chwilę obserwowała drzewko, a następnie wróciła do domu.


Postać opuszcza sesję
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#18
20.01.2025, 22:24  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.01.2025, 22:37 przez Ambroise Greengrass.)  
20.12.1971, zachód słońca/zmierzch
Był wczesny wieczór a może późne popołudnie, gdy Ambroise wraz z Fabianem znaleźli się w okolicach magicznego drzewka. Spacerując powoli po nie tak odległym parku, niespiesznie skierował swoje kroki ku Pokątnej, zamierzając jeszcze raz pokazać chłopcu zaczarowane drzewko zanim wrócą na Horyzontalną do mieszkania ojca malucha.
W ostatnich miesiącach uświadamiał sobie jak istotną rolę przyjął, gdy został chrzestnym malca. Nigdy nie spodziewałby się, że to, co miało być po prostu przyjacielskim gestem tak szybko może przemienić się w rzeczywistą konieczność włączenia się w wychowanie chrześniaka. Matka Aniego zginęła zaledwie na początku tego roku, pozostawiając po sobie pustkę niemalże nie do wypełnienia. Nie była jedyną osobą, którą Roise wtedy utracił. Nie jedna, lecz dwie straty zatrzęsły jego życiem, które mimo to toczyło się dalej.
Nadszedł grudzień. Piękny i chłodny, ale też wyjątkowo trudny. Jego pierwszy samotny sabat od wielu lat. Tak, miał możliwość spędzić go w co najmniej kilku miejscach. Był mile widziany w większej ilości domów niż byłby w stanie odwiedzić jednego dnia, jednak żaden nie był jego własnym. Ten już nie istniał.
Najprostszym rozwiązaniem było więc zrobienie czegoś, czego też nie robił już od ponad pięciu lat. Świadome danie wepchnąć się w grafik na wszystkie dni otaczające nieszczęsne Yule a następnie zadbanie też o to, aby być w stanie wziąć wtedy dodatkowe godziny albo wręcz kolejny dyżur, na co w okolicach świąt (tak niechętnie branych przez większość pracowników) przymykano oko.
To był tak naprawdę jedyny dzień, kiedy Greengrass nie przebywał w Mungu. Jeszcze nie. Niedługo musiał wracać z Fabianem do domu dziecka, aby samemu zdążyć na czas do szpitala. Obiecał jednak wcześniej zabrać malca, aby jeszcze raz pokazać mu drzewko, które młody widział wcześniej z rodziną. Ambroise nie był tu wcale i gdyby nie życzenie Aniego, pewnie nigdy by tu nie przyszedł. To też przestało być już jego tradycją.
Słońce powoli chowało się za horyzontem, niebo nabierało odcieni głębokiego granatu a pierwsze gwiazdy zaczęły migotać na firmamencie. Ulica była ozdobiona kolorowymi lampionami, które wydawały ciepłe światło, tworząc przytulną aurę, mimo zimna panującego na zewnątrz.
Dzięki przytulonym do siebie kamienicom nie było zresztą aż tak chłodno. Pogoda zdecydowanie nie odstraszała licznych czarodziejów i czarownic. Ludzie ubrani w ciepłe płaszcze i szaliki przechadzali się wzdłuż przyozdobionych witryn sklepowych. Ich zarumienione twarze rozpromieniały się radością, nawet mimo trudów ostatnich miesięcy i wiszącego nad nimi widma wojny, które było bliższe niż kiedykolwiek. W tym momencie zdawało się, że nie miało to znaczenia. Dzieci biegały wokół, śmiejąc się wesoło i rzucając w siebie śnieżkami ulepionymi ze stert miękkiego, puszystego śniegu, który spadł z nieba w ostatnich dniach.
Każdy krok na pokrytej białym puchem ulicy zbliżał ich ku środkowej części płacu przy Ulicy Pokątnej, na którym jak co roku postawiono naprawdę monumentalną, zapierającą dech w piersiach choinkę. Ministerstwo i w tym roku zdecydowanie nie szczędziło środków na to, by drzewko wyglądało naprawdę imponująco. Szarpnęło się na prawdziwe zaklęte dzieło sztuki.
Ruszyli ku niemu, otoczeni ludźmi niosącymi torby i pakunki z zakupami a także własne bombki, które miały dołączyć do tych już zawieszonych na jodle. Ambroise też miał przy sobie dwie ozdoby - jedną dla Fabiana, jedną gwoli tradycji również dla siebie.
Światło latarni oświetlało wąskie chodniki. Płomyk ognia zaklęty w szklanym wnętrzu klosza mrugał spokojnie, rzucając ciepłe światło. Migoczące śnieżynki tańczyły w powietrzu, wirując w lekkich powiewach wiatru i tworząc naprawdę magiczną atmosferę. Zimowy zmierzch przyniósł ze sobą delikatny, ale przenikliwy chłód. Mimo to, mieszkańcy i turyści zbierali się na placu, ciesząc się tym wyjątkowym czasem i klimatem.
W powietrzu unosił się zapach grzanego wina i pieczonych kasztanów, które sprzedawcy oferowali na małych straganach. Wszędzie można było dostrzec kolorowe zaklęte światełka, które ozdabiały okna pobliskich kamienic - zarówno na witrynach lokali i sklepów, jak i w oknach mieszkań.
Wreszcie przystanęli przed drzewkiem. Rumiana od mrozu twarz chłopca wręcz rozjaśniła się na widok wszystkich kolorowych, poruszających się bombek i dźwięków otaczających drzewko. Zaaferowany Fabian niemal wyrwał się do przodu z ramion Greengrassa, wyciągając malutkie paluszki, by dotknąć oszronionych gałązek i przywłaszczyć sobie przy okazji jedną z ozdób.
Całe szczęście, Roise udaremnił młodocianą kradzież, odwracając uwagę małego elegancika bombką nie do zdjęcia a do zawieszenia. Z drobną pomocą chrzestnego, Ani zawiesił ozdobę a ta momentalnie przyjęła kształt pluszowego jednorożca.
Cholerne konie, Ambroise naprawdę ich nie lubił, nawet jeśli ten na choince mógł wydawać się całkiem uroczy i nieszkodliwy. Miał jednak szpikulec na głowie, więc zanim mężczyzna zajął się spełnianiem tradycji i wieszaniem własnej bombki, profilaktycznie odsunął się o kilka kroków w bok. Tak, by koń z bonusem nie mógł zażądać ofiary krwi.
Zajmując dziecko pokazywaniem mu drugiej ozdoby, Roise wreszcie umieścił swoją bombkę na drzewku, mrugając parokrotnie na widok kształtu, jaki przybrała.
Jego wzrok sposępniał a spojrzenie na moment przeniosło się w kierunku innych ozdób na choince, gdy zawieszona przez niego bombka przybrała wygląd malutkiego skunksa z piasku delikatnie skrzącego się w świetle choinkowych światełek.
Ze wszystkich możliwych kształtów, jakie mogły pojawić się po wsunięciu brzegów jutowego sznureczka na delikatną gałązkę (zadziwiająco ciepłą i giętką, co pozwoliło mu stwierdzić, że oszroniony wygląd był wyłącznie iluzją) ten być może wcale go nie zdziwił, jednak przyprawił o bolesne ukłucie w piersi.
Przez ostatnie kilka lat taki widok zazwyczaj kojarzył mu się z czymś dobrym, nawet jeśli jednocześnie częstokroć wiązał się z wcześniejszymi trudnymi emocjami i wściekłym opuszczeniem nadmorskiego domu, by odetchnąć świeżym powietrzem i nabrać dystansu siedząc na plaży. Zazwyczaj towarzyszył zakończeniu sporu, powracającemu spokojowi, uldze i odpuszczeniu. Ukojeniu.
Tego wieczoru nie przyniósł żadnej z tych emocji. Jedynie smutek przepleciony z melancholią, z jaką mężczyzna ponownie powrócił wzrokiem do zawieszonej przez niego ozdoby, jakby chcąc upewnić się, że ta w dalszym ciągu tam wisi. Nadal tam była. Nie zmieniła formy. Piaskowe stworzonko nadal pobłyskiwało na gałązce pokrytej zaklętym szronem. Miało pozostać tu do momentu, w którym ktoś zdejmie je albo zniszczy.
Ambroise nie zamierzał robić żadnej z tych rzeczy. Będąc aż nazbyt świadomym otaczających go ludzi i tego, że już na dłuższą chwilę przestał zabawiać trzymanego przez niego chrześniaka (dla którego było to sygnałem do zniecierpliwionego wierzgania mu się na rękach) przeniósł spojrzenie w kierunku Fabiana.
Jedną ręką poczochrał go po kępce ciemnych włosków wystających spod czapeczki i kaptura. Szeroki uśmiech skierowany ku chłopcu, jaki pojawił się przy tym na twarzy Greengrassa był szczery, ale nie sięgał oczu. Te pozostały smutne i matowe, nawet pomimo odbijających się w nich światełek i poświaty bijącej od jodły.
To był naprawdę trudny rok. Pierwsze Yule po wielu druzgocących wydarzeniach, dramatach, stratach i tragediach. Wszystkim tym, co sprawiało, że mimo całej świątecznej otoczki, trudno mu było całkowicie poddać się zimowemu klimatowi. Tym bardziej, że nie mógł też tak po prostu przed nim umknąć.
Miał swoje obowiązki. W tym także te wynikające z bycia czyimś bratem (w dalszym ciągu próbującym w milczeniu odpokutować tamten maj) i czyimś ojcem chrzestnym. Starał się odnaleźć w obu tych rolach, przykładając do tego naprawdę dużą wagę. Zresztą w innym przypadku nie byłoby go w tym miejscu w tym czasie. Spędziłby go w jednej czy drugiej pracy.
Teraz jednak, zanim postanowił umieścić Fabiana w tej śmiesznej chuście zawiązanej z przodu płaszcza (z pewnością było mu tam całkiem ciepło i miło, sporo mógł też zobaczyć) i zwrócić młodego delikwenta ojcu, zatrzymał się jeszcze przez chwilę, składając coś na kształt życzeń. Wyłącznie za siebie, bo choć powiesili dwie bombki, nie mógł odpowiadać za życzenia półtorarocznego chłopca.
Sam nie do końca wiedział, czego powinien życzyć zarówno sobie, jak i innym. Nigdy nie był szczególnie dobry w podobnych słowach, ale tym razem nie mógł życzyć choince nawzajem. Po chwili zastanowienia życzył więc wszystkim (którzy na to zasługiwali) przetrwania trudnych czasów. Swoim najbliższym - bezpieczeństwa i spokoju, stabilności pośród chaosu. Sobie, Roselyn i ojcu rozwoju kariery zawodowej, bo cała ich trójka zdecydowanie w tym odnajdywała się najlepiej, nieco kulejąc na innych płaszczyznach. Norze i Mabel szczęścia, rozwoju rodzinnego biznesu i miłości. Thomasowi spokoju ducha, odnalezienia swojej spokojnej przystani. Corneliusowi i Fabianowi odnalezienia ulgi w nowej rzeczywistości. Alfredowi nieskończonej ilości bimbru. A Geraldine? Chyba po prostu wszystkiego najlepszego - tego, na co zasługiwała.
Być może nie były to najbardziej wyjątkowe, oryginalne życzenia, jednak liczyła się intencja, prawda? Ta zaś zdecydowanie była jak najbardziej szczera, nawet jeśli myślom zdecydowanie towarzyszył coś na kształt okołosabatowej melancholii. To był okres nie tylko świętowania, lecz także głębokich przemyśleń na temat odchodzącego roku. Ten zaś był jednym z trudniejszych w całym jego dotychczasowym życiu.
Nie miał złudzeń, kolejny wcale nie mógł być lepszy, przynajmniej nie dla niego liczył jednak na to, że choć część ze składanych życzeń rzeczywiście się spełni. Wszyscy na to zasługiwali, zwłaszcza teraz, zwłaszcza w okresie, który powinien obfitować w te małe cuda, niewielkie objawienia prawdziwego szczęścia. W końcu jak nie teraz to kiedy?
Pomagając nieco już zmęczonemu dziecku ulokować się na miejscu w nosidełku z chusty, Ambroise rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku drzewka. Pokazał maluchowi jego jednorożcową bombkę, po czym skierował swoje kroki w stronę Alei Horyzontalnej, po drodze kupując jeszcze trochę pieczonych kasztanów, których zapach niósł się po placu.
Nim doczekał się w kolejce do sprzedawcy z obwoźnego straganiku, Fabian zdążył zasnąć na jego piersi, zaciskając paluszki na guziku płaszcza i wtulając policzek w szalik zawinięty wokół szyi Greengrassa. To był naprawdę uroczy, ciepły widok wzbudzający delikatny uśmiech na twarzy. Cień nadziei na przyszłość...

Postać opuszcza sesję


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Egzorcysta za flaszkę
"Masoneria kontroluje świat! Kim jest masoneria? No, tego, centaury ino, nie? Polej więcej!"
Dwumetrowy(200cm!!!) "olbrzym" o zaniedbanych włosach, brodzie i ciuchach pamiętających lata trzydzieste - z daleka widać, że życie nie obdarza Alfreda wieloma rzeczami, albo że on ich po prostu nie przyjmuje. Dziurawe rękawice bez palców noszone nawet w lato, zawsze jedna flaszka wystająca z przedniej kieszeni wybrudzonej kurtki. Jednak w oczach egzorcysty tli się płomień dziwnej, niepasującej do jego wyglądu charyzmy, a jego gadanie, mimo że często gęsto odklejone, przemawia może nie do rozumu słuchaczy - ale do ich serc.

Alfred Trelawney
#19
22.01.2025, 00:55  ✶  
05.12.1971, środek nocy
Alfred niezbyt łapał się w tym, czemu ludzie tak lubią święta. Dla niego każdy dzień którego mógł się napić był świętem - czyli w praktyce wszystkie dni nimi były. Ale gwiazdka... Cóż, gwiazdkę zawsze miał w specjalnym miejscu w sercu. To właśnie w ten świąteczny czas pierwszy raz był świadkiem egzorcyzmów przeprowadzanych przez jego babkę, właśnie w geście prezentu świątecznego. Dobrze, że sąsiada z kamienicy obok akurat opętało, ponoć ktoś na ścieżkach sprzedał mu "zaczarowaną flaszkę która nigdy nie jest pusta". Kto by uwierzył w taką bujdę? Coś takiego byłoby trzymane za dziesięcioma sejfami i strażą, nie sprzedane na ścieżkach za "pięć galeonów, z dobroci serca".
Eh, no i właśnie tak to zawsze było z tymi świętami, zbierało go na wspominki bardziej, niż by tego chciał. Psuło mu to jego niezmącony image życia z dnia na dzień! Dobrze, że specjalnie przyszedł tu w środku nocy. Niezbyt pasował do klimatu Pokątnej, ani ona tym bardziej do niego. Było tu za czysto, za cicho, za... Spokojnie. Był sobie w stanie wyobrazić, że gdyby zasnął pod jakimś murkiem w tej okolicy to obudziłby się nie dość, że nietknięty, to jeszcze przykryty czyimś kocem. Bleh! Zero w tym przygody, która kryje się w każdym zakątku Nokturnu. Czemu nie mogą sobie postawić własnego drzewka? Tak, jakby na Nokturnie nie było dość zdolnych czarodziei żeby podrobić te całe zaklęcia Ministerstwa, ba, rzucić je trzy razy lepiej! Nikt nie rzuca zaklęć tak dobrze jak ktoś, kto musi na co dzień walczyć o przetrwanie!
Podszedł do tego przerośniętego materiału na miotły (nie to, żeby się jakkolwiek znał na miotłach, był na to za trzeźwy) i dokładnie je obejrzał od dołu do góry i góry do dołu, "dyskretnie" zasłaniając pół twarzy kurtką i pociągając ze schowanej tam flaszeczki. Beknął dość donośnie, zerkając na kamienny cosik stojący zaraz obok.

„Podaruj cząstkę swojej magii - powieś bombkę w kształcie tego, co kryje twoja dusza”.

Na Merlina, ale kicz. Pisali im to w dzień zabrania dzieciaka do pracy? - rozbrzmiało w jego myślach, kiedy w jego dłoniach pojawił się jakiś świetlisty obłoczek. Westchnął ze zmęczenia - nie fizycznego, a mentalnego, spowodowanego tą całą szopką - i skupił swój trochę zamglony od alkoholu wzrok na przyszłej postaci swojej bombki. Kto by się spodziewał, była w kształcie flaszki. Szok, niedowierzanie. Cóż, musiał przyznać, wyglądała całkiem zacnie. Mógłby również przysiąc, że w bombko-flaszce latają mini-duszki z rozdziawionymi gębami. Hehe, całkiem to fajniackie. Spojrzał z powrotem na drzewo, zastanawiając się nad tym, czego powinien sobie życzyć. Jako, że aktualnie był tu raczej samotny, postanowił wypowiedzieć życzenie na głos, co by go wszechświat na pewno usłyszał. - No to tak, rób se listę, bo nie będę powtarzał. Chce, żeby w przyszłym roku mieszkańcy Nokturnu trochę bardziej się do siebie zbliżyli, żeby Minister się przewrócił o swoje sznurówki... O, i flaszeczkę, co to się nigdy nie kończy! - Wyrzekł swoje życzenie, unosząc dłonie ku niebu i puszczając niesioną mocą drzewka bombkę. Teraz wyglądała jak piękna, pozłacana flaszeczka, a liczba duszków w środku była wręcz ogromna. Alfred mógłby również przysiąc, że w całym środku tego zamieszania, na bujanym fotelu, siedziała jego babka, dziergając coś na drutach. Czknął uroczyście, zakręcił na pięcie, prawie się przewrócił, po czym ruszył z powrotem na Nokturn.

Postać opuszcza sesję
Róża Pustyni
Wszystkie przyzwoite przepowiednie są do rymu.
Ginevra rzuca się w oczy. To szczupła i dość wysoka kobieta, sięgająca 177 cm. Ma owalną twarz, opaloną skórę i jasnobrązowe oczy; włosy długie do pasa, ciemnobrązowe, proste i grube. Ubiera się raczej schludnie niż byle jak. Jej usta często zdobi psotliwy uśmieszek. Mówi z akcentem, słychać, że nie jest z Anglii.

Guinevere McGonagall
#20
28.01.2025, 22:31  ✶  
21.12.1971, południe – Egipt, Kair

Guinevere co drugi rok udawała się wraz ze swoją rodziną do Anglii – był to kompromis zawarty pomiędzy Saturnusem McGonagallem, a jego żoną Farrah: jednego roku Yule miało być spędzane w Egipcie, drugiego w Anglii, powtórz. Londyn zimą nie był jej więc obcy, chociaż pamiętała doskonale pierwszy szok, gdy jako dziecko zobaczyła śnieg – zjawisko absolutnie obce od tego w Aleksandrii, i jak bardzo dziwiły ją niektóre zwyczaje.

Teraz nie były ani trochę dziwne i prawdę mówiąc, to tęskniła za tym, będąc w Kairze. Już od dawna była dorosłą kobietą, która mogła o sobie decydować, ale i tak wybierała się z rodzicami co te dwa lata pod Londyn do dziadków, to był jeden z ważnych rytuałów… który nie miał się spełnić tym razem. To nie był rok wyjazdu, te święta miały być spędzone w Egipcie, z rodziną od strony matki. Poniekąd było jej to na rękę, biorąc pod uwagę wykopaliska, na których pracowała, a po części…

Nikt tutaj nie stawiał takiej pięknej choinki, jaką można było oglądać na Pokątnej. Pamiętała zresztą, jak jednego razu wymknęła się wieczorem ze wspólnego świętowania, by posiedzieć sobie w Dziurawym Kotle i tam też poznała Avelinę… Ciekawe jak sobie teraz radziła? I jak wielka była choinka na placyku? Dziadkowie i ciotki pewnie w tym czasie składali sobie życzenia i zasiadali do świątecznego obiadu, a prezenty to były tylko drobne upominki świadczące o pamięci i sympatii, pomimo ciągłego „ach, nie wręczajmy sobie nic!”. Pewnie któryś zwierzęcy podopieczny znowu zrobi raban, chcąc dołączyć do wspólnego biesiadowania... Czy to był ten moment, gdy składali sobie wzajemnie życzenia? Już to zrobili? Dopiero będą?

Nie miała zdolności swojej matki, która wyśniłaby to zapewne i rano wszystko by wiedziała. Ale nie zmieniało to faktu, że choć była teraz w Kairze, to i tak myślała o tej części rodziny, która żyła w Anglii.

Ginny skupiła się, splatając ze sobą dłonie. Życzyła im wszystkim wszystkiego, co najlepsze – zdrowia i długiego życia, jak przystało na uzdrowiciela. Łączyła się z nimi myślą, nie mogąc być ciałem. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem. A co ty byś sobie życzyła? – zapytał jakiś cichy głosik w głowie, który sprawił, że lekko pokręciła głową. To głupie.

A może wcale nie? Przecież doskonale wiedziała, czego by sobie życzyła. Chciałabym… Znaleźć legendarny święty Graal. Albo chociaż cokolwiek, co jest związane z legendami arturiańskimi, Merlinie, c-o-k-o-l-w-i-e-k. Gdyby była teraz na Pokątnej, jej bombka z pewnością przyjęłaby kształt kielicha.


Postać opuszcza sesję
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Vakel Dolohov (372), Brenna Longbottom (398), Geraldine Yaxley (499), Florence Bulstrode (314), Heather Wood (320), Cynthia Flint (665), Regina Rowle (712), Victoria Lestrange (804), Sauriel Rookwood (499), Strażnik Tajemnic (6), Stanley Andrew Borgin (516), Laurent Prewett (679), Guinevere McGonagall (414), Olivia Quirke (365), Thomas Figg (481), Morpheus Longbottom (460), Samuel McGonagall (323), Millie Moody (395), Anthony Shafiq (482), Basilius Prewett (422), Jonathan Selwyn (423), Woody Tarpaulin (443), Charlotte Kelly (338), Ambroise Greengrass (1527), Jessie Kelly (501), Baldwin Malfoy (946), Faye Travers (677), Daphne Lestrange (516), Lewis McKinnon (331), Cornelius Lestrange (382), Alfred Trelawney (537)


Strony (4): « Wstecz 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa