Co robić z tymi zimowymi nocami, kiedy w Rejwachu palą się wszystkie kominki, powietrze gęstnieje ludźmi i dymem, aż w końcu cuchnie już tak bardzo, że nawet ten przepity stary wilk nie może wytrzymać w środku? A wyjść i nie wracać.
A przynajmniej nie wracać, dopóki nie zaświta. Przewietrzyć odurzoną głowę spacerem na mrozie. Nieodłączna piersiówka w wewnętrznej kieszeni płaszcza, stylowa uszatka na łysej czaszce i w drogę, przez Londyn. Przez śnieg, którego o tej porze jeszcze nie podeptali, więc szlak wytyczają tylko buciory Woody’ego idącego lekkim slalomem i łapy wyliniałego psa. Noc wcale nie jest taka ciemna: światło księżyca zamykają z jednej strony chmury, z drugiej śnieżna pokrywa.
Nie tak ciemną nocą, cichą nocą, Tarpaulin zawędrował pod choinkę. Świeciła się z daleka jak psu jajca. Woody zgiął się w pół i spojrzał od dołu na futrzastą przybłędę, która się za nim włóczyła całą drogę. Nie potrafił ocenić, czy ów pies ma jajca, czy może jest panią pieseczką lub kastratem.
— Ugh, a licho njech ten zwierz pooorwie — wychrypiał.
Nie znalazł w sobie mocy, żeby się wyprostować i iść dalej, więc pacnął zadem na pobliską ławeczkę. Poczuł śnieg topniejący na spodniach i płaszczu, ale cóż mu to przeszkadza w tym stanie. Obeschnie kiedyś tam.
Siedział więc tak w towarzystwie bezpańskiego kundla przed obwieszoną ze wszystkich stron choinką, a światła rozmazywały mu się przed sennymi, pijanymi oczami. Cicha noc, biała noc. Biała jak Bielutki Wiwern. Wiwern, Wiwern. Przeklęta konkurencja. Jakby pijany patałach, co prowadzi Wiwerna, upadł i sobie głupi ryj rozwalił, to by się Woody dopiero śmiał. Będzie go patałach brygadą straszył!
A, niech licho ten patałach porwie.
Pod świąteczną choinką wypadało myśleć o czymś przyjemniejszym, nawet jeśli się nie miało sił na konstruktywną myśl. A więc o pokoju na świecie. O zdrówku dla kotków i dzieciaczków. Zdrówku dla mamusi… mamusia nie żyła… zdrówku dla tatusia… a niech go licho porwie i matce odda. O pomyślności dla Tessy i bezpieczeństwie przyjaciół.
Patałach z Białego Wiwerna znów groził, że brygada przyjedzie, jeśli jeszcze raz mu rejwachowcy dokuczą. Mnie grozić, mnie grozić… Grozić brygadą… Dobre sobie… A niech go… Nogi z dupy powyrywam, jak go złapię.
O tym, żeby Zakon prężnie działał, żeby Matka miała ich wszystkich w opiece. Coby Czarny Pan upadł i sobie ten…
Żeby kanalia z Wiwerna upadła i sobie ryj przestawiła.
Woody poczłapał pod drzewko. Spomiędzy sinych, zmarzniętych dłoni uciekła bańka w kształcie kapelusza kowbojskiego i zawisła na jednej z gałązek.
— A niechże ta kanalia z Białego Wiwerna splajtuje w pizdu, to otworzymy sobie u niego filię. Ha! Dobre, co? — Klepnął bezpańskiego psa po bratersku w dupę.