Członkowie ekscentrycznej klasy wyższej, która w niektórych miejscach zwyczajnie w świecie bywała. Bankiety, wyścigi konne, wieczorki towarzyskie, przedstawienia teatralne. Tam gdzie kultura, tam pieniądze, tam i Ci, którzy owymi pieniędzmi obracali.
Lorien Mulciber niewątpliwie do owej grupy należała, choć fakt faktem - można było się czasem pomylić. Zwłaszcza, kiedy skakała po mieszkaniu na jednej nodze, próbując równocześnie naprawić magią dziurę w pończosze, znaleźć drugą rękawiczkę, wpiąć kolejną wsuwkę we względnie trzymane w ryzach loki i na dodatek złapać dementorka, który uznał za szalenie zabawne uciec z jej kolczykiem; powtarzając “Jeszcze moment. Za trzy minuty wychodzimy.” ni mniej ni więcej jak siedemnaście razy. Osiemnaście jeśli policzyć to, że tuż przed wyjściem wzięła jeszcze kota na ręce i musiała ściągać z sukienki szaro-bure kłaki.
Ale kiedy przestąpiła próg teatru, wsparta o przedramię towarzyszącego jej Moody’ego, latami praktyki tuszując, że każdy krok bez pozostawionej w mieszkaniu laseczki jest boleśnie uciążliwy, było jasne, że to był jej świat. Nawet jeśli w jej opinii pojawili się zdecydowanie zbyt szybko. Sama sobie była winna. Wiedziała lepiej, a i tak na kolejne pytanie o zabezpieczenia, parsknęła Aaronowi w odpowiedzi wczoraj rano “jak chcesz to sam sprawdź! Dla ozdoby masz tą odznakę aurora?!” Pożałowała od razu, widząc znajomy błysk w jego oku.
Odrobinę naburmuszoną odprowadzono panią Mulciber do jej loży, ale nie odezwała się nawet słowem, kiedy Aaron poświęcił kolejne, ciągnące się w nieskończoność minuty na sprawdzenie zabezpieczeń. Machnęła za to parę razy wachlarzem, przeczytała broszurę przedstawienia od deski do deski (a nie była to wybitnie długa i zajmująca lektura), odkładając ją na kolana dopiero, gdy raczył usiąść po jej lewej stronie. Cichą konwersację o bzdurach przerwało pojawienie się Philomeny na widok, której Lorien podniosła się z fotela; aby musnąć powietrze nad chudymi policzkami czarownicy przepisowe dwa razy w geście przywitania, nie brudząc jej przy okazji swoją krwistoczerwoną szminką. Przywitała się równie grzecznie, choć już nie tak zażyle z Elliotem, gryząc się w język przed zapytaniem o zdrowie ojca.
A potem zaczęło się przedstawienie.
Był jednak maleńki problem… Taki, że Lorien na sztuce się praktycznie nie znała.
Potrafiła udawać, że się zna. Słuchać w milczeniu rozmów prowadzonych o milionie nieistotnych szczegółów, analogii i artystycznych nawiązań; zgrabnie odpowiadać, kiedy ktoś pytał ją o opinię, posługując się szalenie skomplikowanym żargonem jak “zachwycająca dekonstrukcja przestarzałych archetypów” czy “wybitnie interesujące połączenie szekspirowskiej estetyki i narracji opartej na niewymuszonej cielesności”. Ale chyba po prostu czarownicy brakowało tej wrażliwości potrzebnej do prawdziwego przeżywania i rozumienia Ekstazy Merlina.
Podobała jej się muzyka, najwyraźniej skomponowana przez jej młodego krewnego. Jak mu było? Coś z kwiatkiem. Hortensjusz? Warzyniec? Oleander! Niespełniony prawnik, ale przynajmniej w sekcji artystycznej dawał sobie radę. Rodzice musieli być naprawdę dumni. Przecież każdy ojciec marzył, żeby jego syn klikał w klawisze zamiast zająć się jakimś porządnym, konstruktywnym zajęciem. Zamiast jednak obserwować ślizgające się po scenie aktorki i tancerki czy całą tą artystyczną, muzyczną oprawę, prześlizgnęła spojrzeniem (z lekką pomocą lornetki) w stronę Loży Honorowej. Ministra Magii… No proszę, tutaj się pojawiła.
Nie masz jakiejś pilnej wizyty w SPA jak ósmego, hm? - Pomyślała z przekąsem, przyglądając się przez moment pozostałym gościom. Była też ciocia Samantha. I dyrektor teatru. I ktoś kogo nie znała kompletnie. Pewnie nikt istotny w takim razie.
Sukces!
Jedyną żywszą reakcję wywołał u niej taniec tego młodego dziewczęcia, obleczonego w czarne pióra. Zerknęła w program. Mathilda Quirell. Ambicja.
Złożyła na kolanach swój wachlarz; wychyliła się odrobinę do przodu, wpatrując się w scenę z niezdrową fascynacją godną prawdziwego konesera sztuki. Ale nie było w tym ruchu radości. Nie było jej też w zaciśniętych na drewnianej rączce lornetki palcach, tak mocno, że pobielały jej knykcie. Może nie powinna była zdejmować rękawiczek. Drgnęła jednak, wyczulona na ruch po swojej lewej stronie. Cofnęła się powoli, niby przypadkiem przesuwając ostrymi pazurkami po grzbiecie dłoni Aarona. Jej dłonie wylądowały jednak niemal natychmiast ładnie złożone na połach ciężkiego, białego materiału spódnicy. Nachyliła się w jego stronę odrobinę, w niemal ptasim odruchu przekręcając głowę, by móc choć zerknąć na towarzyszącego jej aurora.
- Nie każdemu jest do twarzy w piórach.- Odszepnęła, nie bawiąc się w podchody. Zwłaszcza, że przy okazji przewróciła oczami, szybko jednak kryjąc minę za wachlarzem. Z tego wszystkiego nie zauważyła, że właśnie wtedy przyglądał jej się Anthony.
A miała co ukrywać, bo oto rozpoczął się najważniejszy akt w całej sztuce. Występ Hannibala. Młodziutki Selwyn, gwiazda The Globe. Złote dziecko.
Pierwsze uderzenie bicza wywołało poruszenie na widowni - ktoś odważył się westchnąć z oburzeniem, albo przeciwnie, wciągnąć powietrze jakby wspólnie z aktorem. Lorien uniosła lekko brwi. Czysty teatr. Czysta kontrola. Czysta fetyszyzacja cierpienia. Drugie. Trzecie. Tempo bólu rosło, a wraz z nim osobliwy rytm, w którym publiczność oddychała z aktorem. Odchyliła się do tyłu, wyraźnie dystansując się od tego wszystkiego. Niech duszą się ci, którzy przyszli szukać tu katharsis; ukojenia po tym co przyniósł im początek września.
Ale wpatrywała się w scenę dalej. Bardziej z dziecinną, sadystyczną przyjemnością niż potrzebą odbycia głębokiej wędrówki w głąb siebie.
Leniwie przesunęła spojrzeniem po widowni siedzącej na dole. Pod nimi. Tam gdzie było ich miejsce. Przez magiczną lornetkę było widać ich wzruszenie, łzy. Z niemal patologiczną obojętnością obserwowała twarze, które patrzyły na Hannibala Selwyna w osłupieniu, zachwycie czy odrobinę niezręcznym skrępowaniu. Ale dostali to czego potrzebowali - skandaliczne wytchnienie.
Przygryzła wargę, żeby nie zachichotać, gdy po zakończonym przedstawieniu ktoś w loży Anthony’ego poderwał się na równe nogi do oklasków. Jonathan… Oczywiście, że tak. Nie spodziewała się po nim niczego innego.
Ona sama zaklaskała parę razy, z czystej kurtuazji, nie wkładając w to jednak zbyt wiele serca. Grzecznie też poczekała aż kurtyna opadnie, żeby schować lornetkę i wachlarz do swojej kopertówki, nasunąć na dłonie z powrotem rękawiczki i dopiero wtedy zwrócić się do Moody’ego.
- Zabierz mnie proszę do sali bankietowej, zanim wszyscy się rzucą do wejścia.- Powiedziała spokojnie, pozwalając się ująć za dłoń i sobie pomóc.