Ciężko mi uwierzyć, że ze wszystkich osób akurat ty będziesz mi prawił moralitety o szacunku do kobiety.
Nisko upadłem, Alexander zgodził się w duchu z Eden, kwitując jej komentarz krótkim parsknięciem. Nie, on i Eden nigdy nie potrzebowali wielu słów.
Kiedy nastąpiła mu obcasem na stopę – jak Loretta – i wbiła paznokcie w ramię – jak Ambrosia – uciekły mu zresztą wszystkie słowa, jakie mógł dla niej mieć. Przymknął na chwilę oczy, czując, jak zalewa go fala mdłości. Delikatny wyraz obrzydzenia, krótszy niż mrugnięcie, wykrzywił twarz Mulcibera.
– Moje małżeństwo jest taką samą fikcją, jak twoje, Lestrange – warknął ostrzegawczo – ostrzej niż zamierzał – tym nienaturalnym tonem, który sugerował, że widzi więcej niż przeciętni ludzie. Chciał jej powiedzieć, że wcale nie jest lepsza od niego, skoro widzi w swojej przyszłości jedynie Alastora, tak jak on widział w swojej tylko Ambrosię – że jest taką samą hipokrytką, co i on, a może nawet większą – ale szybko się opanował, i powściągnął swe irracjonalne pretensje. Rozmawianie o uczuciach było, kurwa, żałosne. Zresztą, obraził ją wystarczająco, zwracając się do niej per “Lestrange” zamiast zwyczajowego “Malfoy”.
Zmienił ton. Nakrył swoją dłonią dłoń Eden, pozorując czułość, kiedy ta wpiła palce w jego ramię. Uśmiechnął się paskudnie. – Zachowuj się, bo poniosę cię na rękach jak pannę młodą. – Może jeszcze przypierdolę twoją głową we framugę, jak będziemy przekraczać próg sali, żeby stało się zadość tradycji? Nie musiał tego mówić na głos, Eden mogła wyczytać jego intencje z pogardliwego spojrzenia żarówiastych ślepi. Groźby Alexandra były zwykle równie puste, co jego oczy, kiedy ruchał się z żoną, ale zbyt lubił balansować razem z Malfoy na granicy dwuznaczności, by tak po prostu jej odpuścić.
Powinien pamiętać, że karma wraca.
Przytłoczony paplaniną Bagshota, stał, nieruchomy, i milczał, próbując przypomnieć sobie, dlaczego w ogóle przyjął zaproszenie należące do męża Eden, skoro zdołał się jakoś wkręcić na to przyjęcie na krzywy ryj. Bezwstydnie, i trochę nieprzytomnie, trwał zapatrzony na długie nogi Geraldine, kontemplując sens istnienia, i kuszący wykrój jej sukni, odsłaniającej wyrzeźbione uda i kształtne łydki – z jakiegoś powodu pamiętał przede wszystkim jej nogi – nogi wysmukłe jak u łani, uciekającej przed wilkiem, dzikość i łagodność w jedno złączone. Podzieliła się z nim wtedy, w Wiwernie, swoim strachem – głęboko zatopił w niej swoje kły – strachem, który nie różnił się niczym od strachu Alexandra, który bardzo dobrze wiedział, jak to jest, żyć w klatce z jego zębów. Łowczyni, która stała się ofiarą.
Kolejne niezrozumiałe obrazy zalały myśli Alexa. Wilk tańczący z łanią w śmiertelnym uścisku, nad nimi księżyc, wysoko na niebie, i skowyt, głośny, rozdzierający jego uszy – nawet to, w którym pomieszkiwała ostatnio cisza.
Wizja zniknęła tak nieoczekiwanie, jak się pojawiła.
Zmarszczył delikatnie brwi. ”Skarbie”? Dopiero po chwili zrozumiał, że Eden zwraca się do niego.
– To pomyłka. – Ledwo powstrzymał odruch wymiotny, świadom tego, co za chwilę padnie z jego ust. – Nazywam się Lestrange – wydusił wreszcie Mulciber, nieco bledszy niż zwykle, ale opanowany. Szok, który przeżył, posłyszawszy pieszczotliwy zwrot Eden – a może był to efekt wizji? – wydawał się dobrze na niego działać. Umknął przed czujnym spojrzeniem Isaaca Bagshota, odwracając twarz od kamery, by spojrzeć na Eden. Kiedy się odezwał, brzmiał nieco mamrotliwie.
– Proszę wybaczyć, nie wpisa– liśmy się jeszcze do księgi gości, prawda, skarbie. Tak. Więc. Do widzenia.
Pociągnął Eden za sobą, uciekając od towarzystwa. Już bez większych przeszkód dotarli na salę bankietową.
Kurwa, co to było.
A potem się odwrócił i zobaczył Ambrosię. W ramionach Louvaina Lestrange’a.
Wysłuchał grzecznie Eden, cokolwiek miała mu do powiedzenia – przypuszczał, że miała wyjątkowo dużo – ale nie słyszał nawet, co ta do niego mówi: przez chwilę słyszał tylko szum krwi w uszach i bicie swojego serca.
Wyciągnął z kieszeni karty do tarota. Nawet nie przetasował. Po prostu rozdzielił talię na pół, na ślepo wyciągając odpowiedni kartonik. Wcisnął kartę w rękę Eden.
– Szóstka mieczy. – Przypomina, co naprawdę jest ważne, usłyszał nad uchem głos Eryka. – Od ciebie zależy, czy będzie prosta czy odwrócona. Tylko jej, kurwa, nie zgub.
Równie dobrze mógłby przemówić do Eden w obcym języku: jego wróżby miały dla niej tyle samo sensu, co romskie bajeczki opowiadane dzieciom. Odszedł, nie zaszczyciwszy kobiety choćby słowem wyjaśnienia. Wiedział, że zrozumie, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.
Patrzył na parkiet, a na jego twarzy gościło obojętne znudzenie.
Dlaczego on – ta pierdolona, rozszczepieńcza aberracja losu, której lepszą część jebał zaćpany, kiedy tylko miał na to ochotę – nagle dostrzegł, jak bardzo Louvain był podobny do swojej bliźniaczki, do Loretty – jak łatwo byłoby go zmusić do tego by klęczał tak jak ona, by znosił jego upokorzenia z równą pokorą – musiał dotykać Ambrosii w ten sposób?
Musiał dołączyć do par tańczących na parkiecie.
Powiódł wzrokiem po sali, szukając kobiety bez partnera. Skusiła go długa szyja, wyeksponowana prowokująco, jak gdyby czekała, aż ktoś zaciśnie na niej ręce. Zignorował dziwne uczucie rozlewające się w jego piersi, kiedy patrzył na nieznajomą – tak szalenie irytowało go, że musiał na chwilę oderwać oczy od Ambrosii – ruszył w stronę kobiety, w sposób niespieszny, ale zdecydowany. Podobała mu się jej skóra. Brzoskwiniowa sukienka miękko podkreślała jej koloryt, otulając ściśle drobne ciało. Nie miała blond włosów, ale…
– Zrób mi tę przyjemność i zatańcz ze mną – odezwał się cicho do nieznajomej, jego lekko chryplawy głos tchnący wciąż wspomnieniem papierosa. – Taka piękna kobieta nie powinna być pozostawiona samej sobie. – Nawet nie przyjrzał się dobrze jej twarzy. Oparł nagląco dłoń na talii kobiety. Rozkaz, nie prośba. Przytłaczająca fizyczność mężczyzny nie znała odmowy w skontrastowaniu z wiotką dziewczęcością. Mógł być cieniem dawnego siebie, ale cień, który rzucał, wciąż był cieniem giganta: nawet teraz bez wahania sięgał po to, czego chciał.
Wilk i sarna spleceni w uścisku, z księżycem jedynie, w roli świadka.
Porwał kobietę na parkiet, tam, gdzie wcześniej dostrzegł Ambrosię i Louvaina.
Na razie zachowywał dystans.
Wbił wzrok w plecy Lestrange’a. Nagle znów był czerwiec, żar lał się z nieba, a dookoła krzyczały świerszcze – stał ogłuszony, choć słyszał wtedy jeszcze obojgiem uszu – w drżących dłoniach trzymał różdżkę, i patrzył, jak brat modli się pod ołtarzem Matki, odwrócony do niego plecami. Myślisz, że potem nie rzuciłby mi tego twojego kłamstwa w twarz?, zapytała z wyrzutem Rosie. Zawsze wracali do przeklętego Donalda w swoich kłótniach. Nigdy więcej. Nigdy więcej mieli już do niego nie wracać. Wtedy ja rzuciłbym mu klątwą w plecy, wyszeptał w odpowiedzi. Z dłoni Alexandra zniknęło drżenie: została tylko posesywna potrzeba wzięcia ukochanej kobiety w ramiona – tak, jak teraz trzymał nieznajomą – po tym, jak wymierzy stosowną karę temu, który ośmielił się jej dotknąć. Tylko że Louvain nie był Donaldem. Louvain był dla niego, kurwa, nikim.
Gdyby ten pierdolony szczeniak – który tak rozpaczliwie próbował ściągnąć na siebie jego uwagę, pomyślał gniewnie – spojrzał teraz Mulciberowi w oczy, dostrzegłby w nich żądzę mordu. Sam Alexander przyglądał się swoim pragnieniom z chłodnego dystansu. Nie doszedł jednak do żadnych wniosków, poza jednym: był tylko człowiekiem. Był tylko mężczyzną.
Chciał odciąć Louvainowi dłonie i nakarmić nimi bezdomne psy z Nokturnu.
– O czym myślisz? – Pytanie skierował do tańczącej z nim kobiety, ale to nie jej intencje chciał odczytać.
Wilk i sarna spleceni w uścisku, z księżycem jedynie, w roli świadka.
percepcja (4k) na intencje Louvaina
Sukces!
Sukces!
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat